Katabasis eis antron (proza)
Zniekształcone głosy przemieszczają się.
Przenikają poszczególne warstwy ścian z
kamienia, popękanego tynku, czarnego,
spalonego żelbetonu nuklearnego schronu…
Noc pulsuje. Wnika do przegniłych resztek
zmiażdżonego mózgu… Padam na kolana i
składam dłonie jak do modlitwy, ale to nie
jest modlitwa, to jest spojrzenie w głąb
czystego zła. Absolutnej wirtuozerii mroku.
Czyjeś szepty. Wciąż szepty. Nieustanne
mlaskania. Pomiędzy uderzeniami gongu
stojącego gdzieś w labiryntach domu zegara,
następuje tajemnicza próba kontaktu… Lecz
znowu echo gongu i tykanie… I znowu… Znowu…
Ktoś przechodzi, dudniąc krokami, jakby po
rezonansowym pudle. Zagłębia się w
doskonałej czerni przedpokoju? Korytarza?
Za uchylonymi drzwiami kłębi się spirala
odmętu. Nie ma zmiłowania. Jest za to
rozchodzący się po całym ciele potworny ból
rozkładu. Na schodowej klatce, ktoś uderza
metalowym prętem o futryny wywartych wrót
opuszczonych przed wiekami mieszkań…
Wznoszą się obłoki kurzu z przeżartych
czasem przedmiotów, rzeczy. Ze
spróchniałych szkieletów rozsypujących się
trucheł…
Następuje ustalanie tożsamości. Dłubanie w
cuchnącym zgnilizną miąższu wyrwanych
zębów. Elektryfikacja! Elektryfikacja!
Uwaga! Poręcze schodów pod wysokim
napięciem! Zdają się śmiać wyszczerbione,
zębate czaszki. Ich wypalone oczodoły
wydzielają mdławą woń radiacji.
Spotworniałe kreatury nie z tego świata,
przeszyte promieniowaniem gamma. Wsparte
jedne na drugich podpierają nieruchomo
strop. Sufit pełen zwisających pajęczych
płacht. I same obrastają mchem wrośnięte
korzeniami w lastryko stopni. I istnieją. I
trwają tak w tym obskurnym świetle tlącej
się żarówki jak te pradawne filary w
świątyni wieczności.
Rozkruszam fiolki ze śmiertelnymi
bakteriami, wirusami. Puszki z chemiczną
trucizną. Wszystko to wala się wokół moich
bosych stóp. Obleczone pyłem śmierci.
Zatarte. Skorodowane. Powyginane.
Przegniłe…
Pod stopami chrzęst potłuczonego szkła.
Zostawiam za sobą ślady krwi. Długie smugi
posoki… Wlokę się, kulejąc, raniony
chlaśnięciami bata… Raz po raz… RAZ PO RAZ…
R a z p o r a z…
Schodzę wolno wśród milczących okrzyków
dziurawiących bębenki w uszach.
Schizofrenicznych uderzeń i stąpnięć
diablej menażerii, słyszanej tylko przeze
mnie. Wśród chaosu absolutnego zła.
Przede mną długi szpitalny korytarz pokryty
gruzem. Podążam tropem ekskrementów i
rozwleczonych jelit w wywołującym efekt
stroboskopu migoczącym, zimnym świetle
poprzepalanych częściowo jarzeniówek…
Rozsuwam poobijane metalowe łózka.
Zardzewiałe wózki na kółkach z jakimiś
tackami z resztkami skrwawionej waty,
ligniny, usuniętych nie wiadomo z czego
wysuszonych już tkanek… Kto tu jest? Czy,
ktoś tu jest? Odpowiada mi jedynie cisza,
piskliwy szum rwącego potoku… Potłuczone
gabloty pełne medycznych eksponatów,
wydzielają intensywny chemiczny odór. Coś z
nich powyciekało, krzepnąc w brunatnych
pionowych smugach i rozlewając się na
podłodze cuchnącymi kręgami.
Zresztą pełno tu jakichś nowotworowych
guzów, potwornych narośli, pokrywających
gęsto żeliwne rury w kątach mrocznych
pomieszczeń. Talerze wielookich lamp w
zdewastowanych salach operacyjnych zwisają
martwo nad aluminiowymi stołami pełnymi
kawałków odłupanej glazury, tynku, jakiegoś
szarego miału…
Kto tu jest?
Kto?
Czy, ktoś tu jest?
Czuję ciągle czyjąś milczącą obecność.
Obecność kogoś albo bardziej czegoś, tuż
obok, wciąż obok… Nawiedza mnie od początku
mojego życia w pochmurny deszczowy dzień na
porodowej sali, a co ulega nieustannemu
procesowi rozkładu, jednocześnie mu nie
ulegając. I nie potrafię się od tego
uwolnić. N i e m o g ę!
Osaczają mnie ceglane sklepienia, piwnice…
Zatęchła apokalipsa wilgoci… Ale, kto? Co?
Jakiś maleńki punkt mozoli się na szczycie
grani… Opada, lecz znowu wspina się szybko
na srebrnej nitce, chwiejąc się w
intensywnych podmuchach przeciągu.
Nieruchomieje. Znika w szczelinie…
Tak oto zbliżam się do czegoś
niewyobrażalnie czarnego, mijając po drodze
stare anatomiczne ryciny, czarno-białe
fotografie posępnych twarzy, bądź w kolorze
sepii o popękanej emulsji… Odprowadzają
mnie obojętnym wzrokiem dawno umarłe byty.
Przepadają za moimi plecami w pomroce
dziejów, w trwającym wciąż misterium
grozy.
Objawia mi się na końcu drogi ogromny
drewniany krzyż z przybitą doń skrzydlatą,
kościstą (?) maszkarą… Rozchyla szeroko
swoje ramiona? Odnóża? Co to jest? Co to
takiego, u licha? Ojciec? Czy to ty,
ojcze? Ale, jak? Nie pamiętam przecież
ciebie takiego, chyba że wtedy, kiedy
leżałeś w trumnie w przykościelnej kaplicy.
Miałeś taką siną, wykrzywioną twarz, całą w
opadowych plamach… Szepty. Szepty. Utajone
słowa, jakby nieustającej skargi. Jakby
nieprzerwanego, mniszego kazania… A więc,
to z tym czymś sprzeczała się moja nieżywa
już matka w pokoju za ścianą. W czasie
umierania na pomiętej pościeli, wygrażając
palcem podczas oskarżycielskiej mowy.
To coś jest teraz doskonale nieruchome…
Spogląda na mnie przeraźliwie martwo i
nieskończenie pusto w wyjącym wietrze
lodowatej nocy… Rozwiera się nade mną jak
na powitanie, niczym koszmarny robak.
Podchodzę blisko, najbliżej, na
wyciągnięcie ręki. Dotykam absolutu
mroku…
*
To się przemieszcza. Powoli. Bardzo powoli…
W półmroku korytarza. W nikłym,
stroboskopowym świetle migoczącej
jarzeniówki. Przestrzeń zamyka się.
Przestrzeń się otwiera. Pulsuje. Drży… Moje
dłonie kładą się pod lodowaty dotyk. Moje
dłonie. Dłonie oczekujące…
Spoglądam na wiszące na krzyżu monstrum. Na
to spotworniałe truchło… Dotykam
chropowatej skorupy. Odłupuję kawałek po
kawałku… Po ramieniu przebiega mi pająk,
łaskocząc mnie swoimi długimi odnóżami.
Włoskami na odwłoku… Widzę stosy połamanych
desek, oparte o ściany wieka wielkich
trumien. Napastują mnie przerywane linie,
jakieś uskoki, psychiczne przełomy. Lecz
obraz pozostaje zimny, pełen kurzu i
pajęczyn. Straszący groteskową
bezwzględnością. Milczący i przesycony
piskliwym szumem promieniowania czasu.
Spogląda na mnie zło tak odmienne, że nie
pozostawiające nawet pozorów jakiegokolwiek
maskowania grozy. Kwintesencja mroku i
opuszczenia. Psychoneurotyczna wizja ze
schizoidalnym zespołem symptomów…
Przytłacza mnie obcość i trudna do
zdefiniowania wielorakość doznań, pełna
jakichś symboli, znaków i niezrozumiałych
gestów. Dookoła mnie zwały jakiegoś
wypalonego żużla, poszarpanych szmat,
organicznych cząstek. Bezdenna otchłań
melancholii, która nawet sama siebie
przytłacza swoim własnym ciężarem,
zapadając się w sobie i wciągając wszystko
z potwornym, grawitacyjnym jękiem czarnej
dziury. Wszystko się ode mnie odwraca na
pięcie z gwałtownym spazmem furiata.
Krusząc się i niwecząc w obłokach kurzu
wszelkie przejawy żałosnego bytu.
Podążam poprzez te formy odrealnione i
ciężkie, odwalając mozolnie skorodowane
blachy stanowiące pancerz jakiejś antycznej
chimery… Z pewnością zeszło tu coś do
podziemi i uległo metamorfozie kształtu.
Wkroczyłem w zaświat na własną
odpowiedzialność. Spadłem. Stoczyłem się na
samo dno, które wcale jednak nie plonie,
tylko jest bezkresem smutku i zapomnienia.
Lecz niespodziewanie przestrzeń rozszerza
się. Przestrzeń oddycha, wzruszona
elektrycznym impulsem, iskrą życia …
Strumienie powietrza opływają moje skronie,
nagie ciało… Zaciskam powieki. Coś
najwyraźniej budzi się, by skonać w
ponownej kreacji zmarłych przedwcześnie,
poronionych widm, by narodzić się w
zmienionej zupełnie eksplozji krzyku. Coś
się wciąż przejawia w plejadzie sennych
majaków. Zaznacza swoją obecność od
pierwszych chwil mojego istnienia. W
czarno-białej sekwencji zdarzeń deszczowego
dnia. W przeszytej mnogością mżących
pikseli pustce szpitalnego oddziału.
Charles Baudelaire dąsa się na mnie,
ściskając w dłoniach Sztuczne raje…
Albowiem wszedłem mu w paradę intensywnych
narkowizji. Spogląda na mnie posępnie znad
kamiennej płyty swojego grobu. Kiedyś to
był Albert Camus. Dzisiaj, Baudelaire. Tak
oto staczam pojedynek z pozycji skundlonej,
groteskowej brzydoty. Nacieram, uderzając
zaślinionym pyskiem w zmurszałe cegły
przegniłego muru. Upadam. Wstaję. I znowu…
Wstrząsam raz za razem pokładami Hadesu,
doznając wniebowstąpienia do błogiej
nieświadomości…
Budzę się.
(Włodzimierz Zastawniak, wrzesień
2022-09-06)
https://www.youtube.com/watch?v=P3QpWLx9RPw
Komentarze (2)
Zawsze czytam Twoje utwory, z zaciekawieniem i
przyjemnością, + utwór muzyczny.
Pozdrawiam, Arsis.:)
umiesz wciągać w swój mroczny świat.