Krzysio, cz. 7/7
wspomnienie
cd.
– Krzyś, ja cię… chodź ze mną. Przede mną
idź. Na pierwsze piętro. – Spojrzałem, sam
wściekły, na otaczający nas wianuszek
junaków. Nie wyglądali na przyjazny wobec
swojego kolegi tłumek. – Koniec zabawy albo
robotę wam znajdę do wieczora. No już.
Niechętnie, ale rozstąpili się. Wszedłem,
wraz z podchorążymi i członkiem kadry, za
Kawalerskim do budynku. Na schodach prawie
zderzyliśmy się ze zbiegającymi Szedłowskim
i Dedukiem.
– Żyje ten cholernik?! – Deduk pierwszy
wrzasnął, chwycił swojego kumpla za ramiona
i potrząsnął nim. – Co ci odwaliło?!
Ten tylko wzruszył ramionami i, prawie
śmiejąc się, odparł: – A bo ja wiem? Wiesz,
jaki jestem. Już mi minęło.
– Dobra, dzięki, panowie. Deduk, jesteś
wolny, później sobie porozmawiasz. Nie
dzisiaj. Szedłowski, ty ze mną.
Weszliśmy na dyżurkę członka kadry. Wziąłem
klucz od izolatki i poleciłem jemu:
– Szedłowski, krzesło i pod izolatkę. Masz
klucz, zamknij go i co pół godziny będziesz
sprawdzał, czy Krzysiowi znów coś nie
odbija. Jakby co, melduj dyżurnemu. Żeby mi
się tam żaden z junaków nie kręcił.
Odpowiadasz osobiście.
– Panie komendancie, zna mnie pan
przecież.
– Znam. – Uśmiechnąłem się lekko. Już było
po wszystkim, trochę się uspokoiłem. – Ale
muszę to powiedzieć.
Siadłem za biurkiem i przedzwoniłem do
pułkownika Suleja. W pośpiechu i poprzednim
rejwachu kompletnie o tym zapomniałem.
„Jeszcze mi głowę zmyje, że dopiero…”, ale
nie dokończyłem myśli, gdyż w słuchawce
usłyszałem już głos komendanta. Pokrótce
zrelacjonowałem całe zdarzenie. Przez
chwilę milczał. Wreszcie odezwał się:
– Jak teraz z nim? Potrzebny mój przyjazd?
Albo Hubera?
Zastanowiłem się chwilkę. Miałem trochę
dokumentów do wykonania, więc mogłem je
teraz zrobić.
– Myślę, że nie ma już potrzeby, panie
pułkowniku. Wiadomo, jak z nim. Odbije mu i
potem mija. Mam trochę papierów do
roboty.
Z dwie godziny zostanę i przypilnuję. Jakby
co, to przedzwonię. Dyżurni też
przypilnują.
– Dobrze. Jutro rano go rozliczę.
Odłożyłem słuchawkę i już chciałem wpierw
zejść do stołówki, aby napełnić burczący z
głodu żołądek, kiedy przypomniałem sobie o
jeszcze jednej sprawie. „Wejście na dach”!
Po kilku sekundach wszedłem do izolatki. Na
mój widok Krzysio dziarsko podniósł się z
łóżka.
– Obywatelu komendancie, junak…
– Wystarczy. Czym otworzyłeś kłódkę od
klapy dachu? Czym?!
Widocznie nie wyglądałem w tym momencie na
dobrotliwego wujka, gdyż Krzysio od razu
sięgnął do kieszeni i wyciągnął kawałek
wygiętego drutu. Wyjąłem mu z dłoni i
przypatrzyłem się. Nie wyglądał on na
profesjonalnie wykonany wytrych; ot,
zwykły, ręcznie wygięty kawałek metalowego
pręta.
– Kto go zrobił? Lewicki? – rzuciłem. Sam w
to nie wierzyłem, aby nasz spawacz wykonał
taką prymitywną robotę. Kawalerski
natomiast był na to zbyt dobrym ślusarzem;
pamiętałem dorobione klucze, kiedy
sprowadził panienki na święta
wielkanocne.
– Nie, obywatelu komendancie. Ja sam.
– Takie badziewie? Wszystko wszystkim, ale
nie wstyd ci?
– Obywatelu komendancie, to ja od ręki.
Nagle mnie coś na dach pchało. To i kawałek
drutu ja miał. Ta kłódka to gwoździem
moment i otwieram.
Tyle to sam już wiedziałem. Miałem dowód w
ręku. „Kto z nas mógł jednak przypuszczać,
że któremuś z junaków tak odbije, aby na
dach włazić i po nim biegać?” – przemknęło
mi przez głowę.
– Jutro rano staniesz do raportu u
komendanta Suleja. Dzisiaj kolację zjesz
tutaj. Szedłowski ci przyniesie.
* * *
… Znowu przez miesiąc junacy dyżurni byli
zwolnieni z utrzymywania w idealnej
czystości wspólnych pomieszczeń i
sanitariatów. Przez kilka nocy
przetrzymaliśmy jednak Krzysia w izolatce,
a w ciągu dnia Szedłowski chodził za nim
krok w krok, aż wszystkim innym ze „stanu
osobowego oddziału” minął na niego nerw.
Komentarze (12)
Beano, dobrze się zakończyło i to najważniejsze.
Ale wtedy krew mi się mroziła...
Pozdrawiam :)
Jastrz, mamy/mieliśmy chyba podobnie. Opowioadanie to
już minione, ale co dospołecznych funkcji - to mam
jeszcze podobnie. I nikt nie chce być prezesem... nie
mam tej radości, nie znalazł się chętny. Takie życie.
Zgadzam się z Tobą, Maćku.
wspomnienie mrożące krew w żyłach życiem pisane
dzisiaj dobrze się czytało, ale wtedy... nie
chciałabym aby mnie to spotkało.
pozdrawiam
Miło było poczytać, bo to nie żadne zmyślenia, tylko
kawałek życia. I to się czuje.
Odpowiedzialności nie zazdroszczę. Byłem przez jakiś
czas prezesem TPD w Gdańsku. Nikt nie miał apetytu na
moją (zaszczytną) funkcję, bo TPD właśnie padało. Jaka
to była radość, gdy udało mi się zrzucić ten balast na
barki kogo innego...
wszystko dobre co się dobrze kończy
Tak, Anno. Wiesz, jaki kamień mi wtedy spadł z serca?
:)
naszczęście dobrze sie skończyła cała ta przygoda.
Jeszcze jak łaskawy - dla Krzysia i dla mnie też :)
Miłego wieczoru :)
Tym bardziej trzeba się cieszyć, że los był łaskawy :)
Skończyło się... happy endem, jak w romantycznym
filmie ;) A to życie przecież :)
I wszystko dobrze się skończyło...ufff...:))
dobrnęliśmy do końca i już po kolacji :)
Pozdrawiam z uśmiechem i życzę miłego sobotniego
wieczoru :))