Lodówka
Czas - sierpień 1989. Miejsce - dworzec kolejowy w Berlinie Wsch. Przyczyna - powrót do domu po miesięcznej pracy przy żniwach w NRD, w czasie urlopu. W Polsce panowały jeszcze "puste półki".
(...)
Dni pracy powoli zlewały się w jeden, dość
monotonny ciąg. Pracowaliśmy w zależności
od potrzeby; ja raz na iwanie, innym razem
szuflowałem wraz kolegami. Pierwsze dwa
tygodnie sierpnia czasem pracowaliśmy
dłużej i w różnych godzinach dnia, gdyż
zaczęło spływać świeżo zebrane zboże z pól
gospodarstwa. Rękawów jednak sobie nie
wyrywaliśmy. „Ot, solidna, niemiecka
porządność – bez pośpiechu, byleby robotę
zrobić. To mi się podoba” – podsumowałem w
ostatni dzień pracy nasz miesiąc pobytu w
NRD.
Następnego ranka otrzymaliśmy dobrą wypłatę
we wschodnioniemieckich markach, nawet z
małą premią. Klaus wręczył nam jeszcze
zaświadczenia o pracy i wysokości
zarobku:
– Na to możecie kupić u nas wszystko i
zabrać do domu. Na granicy pokażecie tylko
ten papier. Dobrzy z was pracownicy,
napiszę. Jak będziecie mogli, to zapraszam
za rok. Praca dla was będzie.
To nas podbudowało. „Może i w przyszłym
roku dorobię i będzie co kupić do domu”? Po
pożegnaniu pojechaliśmy podmiejskimi
pociągami do Berlina. Następne połączenie,
już międzynarodowe do Polski i przez naszą
stację przesiadkową w Kutnie, było dopiero
za kilka godzin. Przeznaczyliśmy je na
zakupy towarów do domu za otrzymane
wypłaty.
Ledwie dźwigałem swoje torby, wypełnione po
brzegi, podobnie jak czwórka kolegów. Tylko
Jarek kupował niewiele.
– A ty co? – zagadnąłem go w jednym ze
sklepów spożywczych, już blisko dworca
kolejowego. – Chcesz ich marki do domu
zabrać? To nie są zachodnie, za nie nic nie
dostaniesz w Pewexie.
– Nie. – Pociągnął nosem i pokręcił głową.
– Kobita chciała, żebym lodówkę przywiózł.
Taką średnią. Widziałem je w sklepie przy
dworcu.
– Coo?! – Wszyscy jednocześnie
zareagowaliśmy. – Lodówkę?!
– Czyś ty z byka spadł? – Zaśmiałem się. –
A jak ją wsadzimy do wagonu? Może przez
okno, co? Wyjmiesz je?
– Wejdzie przez drzwi – odpowiedział
nieskonfundowany. – Już wcześniej
mierzyłem, zmieści się. Bilety mamy i cały
przedział zarezerwowany.
– No, jak chcesz. Byle ludzi nie było dużo
na korytarzu. Chociaż nie ma co na to
liczyć…
– …przecież pomożecie – wszedł mi w słowo.
– Tobie i Tadkowi ustąpią.
– A niech cię. Niemcy mogą nie pozwolić,
wiesz jaki u nich jest ordnung. To nie
walizka.
– Zaryzykuję. Też mi się nie uśmiechało,
ale kobita naciskała. Może się uda.
Wzruszyłem ramionami.
– Jak tak bardzo pragniesz… twoja sprawa.
Jak nie pozwolą, to lodówka zostanie na
dworcu w Berlinie, a my pojedziemy. No
dobra, idziemy.
Lodówkę w sklepie dostaliśmy bez problemu –
ustawione w rzędach, czekały na chętnych do
kupna; w przeciwieństwie do widoków w
Polsce, jakie znaliśmy. U nas to klienci
stali cierpliwie w kolejkach, oczekując na
dostawę towaru, bez pewności czy dowiozą i
czy starczy dla wszystkich.
Kiedy dotarliśmy na dworzec kolejowy, na
peronie stał już nasz pociąg, a tłum
podróżnych wsiadał do środka. „Wsiadał” to
delikatne określenie – ciżba się
przepychała, przekrzykiwała, ciągle słychać
było znane nam od dzieciństwa rodzime
przekleństwa.
– Kurde, ile tu Polaków. – Jarek aż zaciął
wargi. – Obładowani jak wielbłądy.
– Dziwisz się? – odparłem. – Przyjeżdżają
do Berlina na handel z naszymi towarami,
sprzedadzą i kupują ichnie. I tak w kółko.
Mają zarobek. Ciesz się, że mamy
zarezerwowany przedział, bo inaczej z
lodówką byś nie wlazł. No dobra, szukajmy
naszego miejsca.
Przepchaliśmy się między ciżbą ludzką do
wagonu, którego numer mieliśmy zaznaczony
na bilecie. Jarek z Tadkiem wcisnęli się do
środka, aby odszukać nasz przedział. Po
kilku minutach wrócili, wyraźnie
zdenerwowani.
– Ktoś nam zajął miejsca! –Tadek zeskoczył
ze stopnia i zaklął. – Siedzą tam i nie
chcą wyjść, chociaż im bilety pokazaliśmy!
Cały przedział zapchany handlarzami!
– Coo?! – Całą naszą czwórkę zamurowało. –
Jak to, nie chcą wyjść?! Które to okno? –
dopytałem.
Jarek wskazał. Podszedłem i walnąłem kilka
razy pięścią. Okno uchylił jakiś czerwony
na twarzy, gruby jegomość i warknął:
– Czego?! Tu już pełno.
– To nasze miejsca, zarezerwowane. Opuśćcie
przedział.
– A od... się! – Pokazał mi ściśniętą pięść
i zamknął okno.
„Kurde! Ja ci dam od... się. Myśli, że na
kogo trafił? – przemknęło mi przez głowę.
Już chciałem wejść do wagonu, ale… – Będę
się z nim szarpał? I z innymi? Poczekaj,
cwaniaczku…”. – Rozglądnąłem się po
peronie. Kilkanaście metrów dalej, przy
wejściu do budynku dworca stała postawna
kobieta w kolejarskim mundurze. Podszedłem
do niej i bardzo spokojnie powiedziałem:
– Guten Tag. Mamy rezerwację przedziału w
wagonie. Pracowaliśmy u was miesiąc i
wracamy do domu. – Przez cztery tygodnie
pobytu opanowałem już język niemiecki na
tyle, że mogłem się porozumieć. – Inni nam
zajęli i nie chcą wyjść. Bitte, to nasze. –
Wyjąłem swój numerowany bilet oraz
potwierdzenie o pracy.
Spojrzała na mnie z zimnym wyrazem twarzy,
ale wzięła papiery i uważnie przeczytała.
Po chwili jakby w nią piorun strzelił.
Oddała mi je i zakomenderowała:
– Welche? Który? – powtórzyła pytanie już
po polsku.
Wskazałem ręką. Podeszła do okna i uderzyła
w nie trzymaną w ręku kolejarską pałką.
Kiedy je opuścił ten sam jegomość, co mnie,
twardo rozkazała:
– Wszyscy wyjść z tego przedziału.
Zarezerwowany. Nielegalnie weszliście.
Mój rozmówca otworzył usta i chciał coś
powiedzieć, ale nie pozwoliła mu,
dokańczając:
– Natychmiast. Inaczej wezwę policję. –
Przyłożyła gwizdek do ust, ale nie
dmuchnęła. Siedzący w przedziale podnieśli
się i zaczęli zdejmować swoje bagaże z
półek.
– Tadek, do przedziału. Danke schön. – To
już powiedziałem do konduktorki.
– Bitte. – Kiwnęła głową i wreszcie
leciutko się uśmiechnęła. – Ordnung muss
sein.
Po chwili Tadek wychylił się z okna
przedziału.
–Wyszli. – Zaśmiał się. – Kilka słów sobie
zamieniliśmy z tym facetem, ale bez
rękoczynów. Bierzcie lodówkę.
Podnieśliśmy ją we dwóch. Jarek miał rację
– zmieściła się w drzwiach wagonu. Ledwie,
ledwie, ale przeszła. Konduktorka podniosła
brwi i otworzyła usta, ale nie
skomentowała. Pokręciła tylko głową i
odeszła.
Więcej problemu było z przeciskaniem się
korytarzem do przedziału; był zapchany
ludźmi i bagażami. – Przepraszam,
przepraszam, przepraszam – powtarzaliśmy
ciągle, jak mantrę. Na szczęście
pasażerowie byli wyrozumiali; wpychali się
na chwilkę do przedziałów, aby nas
przepuścić. Tylko jeden żartobliwie
skomentował:
– A co to za kolubryna? Że was wpuścili.
– Jak powiem, że bombę, to będzie dobrze? –
odpowiedziałem w jego tonie. – Przynajmniej
od razu by się poluźniło. Ale nie mogę.
Jeszcze Niemcy usłyszą i zaaresztują.
Kilkoro ludzi się roześmiało, nie byliśmy
gorsi i też im zawtórowaliśmy. Od razu
atmosfera w wagonie stała się lżejsza.
Wreszcie dotarliśmy do naszego przedziału.
Byłem przygotowany na kolejną „pogawędkę” z
moim interlokutorem, ale, o dziwo, nie było
go. Widocznie zmył się w drugą część
wagonu. „No i dobrze, ma szczęście –
przemknęło mi przez głowę. – Dałbym mu
jeszcze za to, co mi powiedział. Ale szkoda
marnować nerwy na takiego”.
Za nami weszła pozostała trójka kolegów,
ale bez bagaży. Rozejrzałem się – wszystkie
torby już były na półkach.
– No masz – skomentowałem zgryźliwie – to
my się tarabanimy z lodówką przez zapchany
korytarz, a wy jak panowie szlachta, na
pusto. Panowie szlachta, to białych rączusi
nie kalają dźwiganiem. Jeszcze by odciski
powstały.
– Trzeba było myśleć. Torby przez okno
podaliśmy – zaśmiał się jeden.
– Te, jak cię walnę! – zamarkowałem zamach
– cwaniaczku.
Odchylił się mimowolnie w tył i
zarechotał.
W przedziale wreszcie mogliśmy się
rozsiąść, chociaż dwóch z nas musiało,
niezbyt wygodnie, położyć nogi wysoko na
lodówce. Zajęła całą wolną szerokość między
siedzeniami.
– Chcecie siedzieć przy oknie, to coś za
coś – skomentowałem. Zdjąłem buty,
wyciągając swobodnie własne nóżki aż na
przeciwległe siedzenie. – No, to i się
udało. Jedziemy do domu.
Reszta naszej podróży pociągiem do Kutna, a
potem do kolejnej przesiadki w Toruniu,
minęła prawie bez problemów – lodówka nie
nadwerężyła nam rąk przy przejściu na inny
peron, jedynie zmusiła do kombinowania przy
wejściu do nowego pociągu. Drzwi wagonu nie
otwierały się zbyt szeroko, ale w końcu
udało się ją wstawić do środka. Trochę było
kłopotu, gdyż blokowała drzwi oraz wejście
do toalety, ale byliśmy uprzejmi wobec
współpasażerów i bez ponaglania
przenosiliśmy ją w razie potrzeby.
Ostatnie, już nocne połączenie z Torunia do
Grudziądza to była sama przyjemność z jazdy
środkiem komunikacji publicznej, która w
ciągu powszedniego dnia zdarzała się rzadko
– jechaliśmy lokalnym pociągiem z
piętrowymi wagonami o podwójnych, tak
szerokich drzwiach wejściowych, że i
osobowe auto weszłoby na szerokość. Do tego
pasażerów można było spokojnie policzyć na
palcach obu rąk i nóg.
Na peronie dworca w Grudziądzu przywitały
nas okrzykami radości małżonki i nasze
latorośle. Nawet nasze ciężkie torby,
wypchane towarami z zagranicy, od razu
stały się lżejsze.
Już w domu, po zjedzeniu pyszności
przygotowanych na późnonocną kolację dla
męża i ojca niewidzianego od miesiąca,
przyszedł czas na opróżnianie pękatych
toreb podróżnych. Chciałem odłożyć ten
moment na nadchodzący poranek, ale nie z
moimi paniami te numery! Zostałem przez nie
przegłosowany, a nawet niezbyt się
opierałem. Pozwoliły tylko na niecałą
minutkę przekomarzania. W nagrodę mile
byłem bechtany ochami i achami przy każdej
rzeczy, wyciąganej na światło dzienne…
…do momentu, który miał być clou12 mojego
powrotu do domu. Z czeluści torby wyjąłem,
z namaszczeniem, dwie pary damskiego obuwia
firmy „Salamander”, pożądanego i
poszukiwanego ze względu na piękny wygląd i
jakość wykonania. Zimowe, skórzane czarne
kozaki dla połowicy i piękne, czerwone
lakierki, półbuciki dla latorośli. Zachwyty
stały się nagle tak głośne, że musiałem
moje panie uciszyć:
– Obudzicie sąsiadów! Lepiej
przymierzcie…
Nim skończyłem mówić, Magdzia już stanęła w
lakierkach na nogach i mimowolnie znowu
krzyknęła:
– Za duże!
– Moje kozaki też! O dobre dwa numery! –
zawtórowała małżonka.
Cała moja napęczniała duma pękła jak
nadmuchany balon.
– Cholera! A tyle siedziałem w tym sklepie,
aby dobrze wybrać, tak się cieszyłem, że
dostałem. Mają inną numerację, ale
myślałem, że będą pasować. Dwa razy brałem
większe numery na wygląd, aby nie okazały
się za ciasne. Kurde, o te dwa razy za
dużo.
– Nie martw się. Szkoda tych pięknych
butów, ale i tak przywiozłeś mnóstwo. –
Gabrysia przytuliła się do mnie. – Nie
pomyślałyśmy, aby wcześniej zmierzyć stopy
i wziąłbyś patyczki na miarę. Mamy nauczkę
na przyszłość. A Magdzia rośnie i za
rok-dwa lakierki powinny już jej
pasować.
Słowa małżonki sprawdziły się co do joty.
Cnota cierpliwości jest czasem
wynagradzana…
(...)
fragment nowo pisanej książki "Dojrzałe lata" ze wspomnieniowego cyklu "Zza zasłony czasu".
Komentarze (11)
Kazap, miło że wpadłeś i poczytałeś.
Pozdrawiam.
Jastrz, u mnie wspomnienia dobre przeplatają się z
gorszymi, gdyż takie jest życie. Fakt, że wolę
wspominać te lepsze i często z przymrużonym okiem.
Ale że plastik źle działał na banknoty, wchodził z
nimi w reakcję? O tym nie wiedziałem.
Lariso, przyjemnie mi, że opowiadanko się spodobało :)
To będzie już szósty tom z mojego wspomnieniowego
cyklu. A wszystko przez czytelników mojego bloga,
który kiedyś prowadziłem. Zaczęli mnie namawiać... i
od dziesięciu lat wpadłem w nałóg pisania ;)
Również pozdrawiam :)
ciekawa opowieść
pozdrawiam
A ja mam wspomnienia raczej średnie. Mój pierwszy
album do banknotów (bo zbieram pieniądze, banknoty i
monety) kupiłem właśnie w NRD. Włożyłem tam swoje
zbiory. Po jakichś 2 latach okazało się że ten plastik
źle działa na papier i część moich banknotów się
zniszczyła.
Dodam jeszcze, że to będzie bardzo dobra pozycja
literacka, mam na myśli Twoją książkę...
Trzymam kciuki.
Pozdrawiam
Bardzo dobry tekst!
Pozdrawiam serdecznie
Anno, trudno to nazwać migracją - moja firma załatwiła
nam, na urlop, miesiąc pracy w okresie żniw :)
Był to już okres, kiedy dziesiątki tysięcy Niemców
wschodnich uciekało do Niemiec zachodnich przez Polskę
i Węgry i w NRD nagle zaczęło brakować rąk do pracy.
fajna historia z migracji zarobkowej.
Mariat, lata naszej młodości i naszych wypraw "na
zarobek" :)
W wiele z ówczesnych zdarzeń i przeżyć młodzież
dzisiaj nie chce wierzyć. "Ale fajnie pan baja" -
czasem słyszałem :)
Opisuj, niech dawne czasy nie sczezną w niepamięci.
Poczytało się i...
Chyba opiszę swoje wojaże, też niektóre z
dreszczykiem. Pewnie dzisiaj nie do uwierzenia, ale to
przecież nasze młode lata. Możliwość poznania
zagranicy i... innego zarobku. Bo NRD to już była
wielka zagranica, a Bułgaria czy Węgry, to super
okazje.