Memuarion cz. IV
IV. Życie, roztwór przesycony
Niemal za każdym razem, gdy przejeżdżam
obok opuszczonego, pogeesowskiego kiosku w
Romanowie, mam tę samą myśli: kupić ową
ruinę. Gdybym był bogaty jak cała armia
skrzypków na dachach przedwojennych
kamienic, jak sto tysięcy mleczarzy, jak
sam Sheldon Harnick, gdybym był tak
obrzydliwie bogaty, daidle deedle daidle, a
wspomniany pokiosk - wystawiony na sprzedaż
- nie wahałbym się ani minuty i zanabył
truchło.
Po co mi taki - zawilgocona jak mniemam,
stęchłą i spleśniała (nie byłem nigdy w
środku tego przybytku, ale domyślam się, że
tak jest, wnioskuję po widoku ogólnym, że
dach nie należy do najszczelniejszych, poza
tym lata nieogrzewania i braku remontów
zrobiły swoje, podziałały in minus na
kondycję budyneczku) ruina? Potrzebna jako
rekwizyt do nonsensownego żartu.
Odmalowałoby się kiosczynę nienajdroższymi
farbami, w zasadzie - jedynie elewację
frontowej ściany, przewietrzyło z grubsza.
Na świeżo wytartych z pleśni półkach
ustawiłbym atrapy towarów: puste pudełka po
herbacie, kawie, opróżnione z piwa i
oranżady flaszencje, na ladzie pojawiłaby
się kupiona za grosze, niesprawna kasa
fiskalna.
I baba, obowiązkowo musi być babsztyl. Im
starszy, bardziej krzykliwy i mniej
sympatyczny - tym oczywiście lepiej.
Hiperhetera, zwyciężczyni kastingu na
atrapę (sic!) sprzedawczyni, zajmie miejsce
za ladą, rozsiądzie się na krzesłotronie i
czujnym wzrokiem będzie wypatrywać
klientów-ofiar.
Ktokolwiek z miejscowych, bądź
wycieczkowiczów odwiedzających muzeum
Bogdana Bolesławity (jeden z pseudonimów
używanych przez Kraszewskiego) wstąpi do
przybytku blagi, przekroczy próg fejkowego
kiosku, w jednej chwili zostanie przez
babiszcze zmieszany z błotem, obrzucony
dziesiątkami inwektyw, uraczony wiązankami
bluzgów. Że czego pan/ pani włazi, nie
widzi, że to teren prywatny, nie czytał
wywieszki, że wstęp wzbroniony, nic tu nie
kupi, bo to nie żaden kiosk, ani sklep,
wywieszka jak wół, czarno na białym mówi
przecież, że to teren prywatny, jak
najprywatniejszy, prywatniuśki; won,
powtarzać trzeci raz pyskaczka nie będzie,
co się pan/ pani patrzy jak cielę na
malowane wrota, zamalować to ona może, ale
z pięści w nos, gapie pierdzieleni
pozłazili się nie wiadomo po co, czas tylko
swój i jej tracą na czcze dyskusje, zamiast
się czymś konkretnym, twórczymi pożytecznym
zająć, to tylko zawracają głowę i tyłek,
stójkowi cholerni, no i co ją obchodzi, że
pa/ pani myślał, że to sklep, że jest
otwarte, można tu coś kupić? Indyk
przysłowiowy też rozmyślał - o niedzieli -
i wiadomo, jak to się dla niego skończyło.
Wywieszka, skryta w niewykarczowanych
chaszczach, jest prawodawczynią,
pseudosklepowa - tępą i ślepą siepaczką,
bez szemrania wypełniająca wolę słów "TEREN
PRYWATNY, WSTĘP WZBRONIONY".
Po co to-to, kilogramy pustych opakowań,
towar rzekomy, po co ona, co tu robi, czemu
bawi się w sklepikarkę, udaje ją, po
cholerę ta całą maskarada?
A co to was, niedoszli klienci, frajerzy,
którzy dali się zwieść, uwierzyli w
reinkarnację kiosku spożywczo-przemysłowego
obchodzi? Ona może tu być, właściciel
terenu i budynku wyraził zgodę, upoważnił
wręcz do codziennego odgrywania roli
ekspedientki. Nie macie tu czego szukać,
pracownicy SANEPIDu, kontrolerzy ze służb
wszelakich, mili- i policjanci; nie
znajduję się w miejscu publicznym i nigdzie
nie jest napisane, że tu są świadczone
jakiekolwiek usługi (wyblakły szyld został
zdjęty w dniu poprzedzającym "otwarcie"
odnowionej budy). A u siebie każdy może
wcielać się w kogo chce: być strażakiem,
kamieniarzem, czy właśnie sklepową.
Zaświadczenia, atesty? Jakie i po co? Nie
zamierzam się nawet o nie ubiegać, przecież
nie prowadzę tu żadnego interesu; siedzę
tylko pośród pustych opakowań. A co - nie
mogę, potrzeba specjalnej zgody z
Państwowej Inspekcji Pracy, aby posadzić
dupsko na krześle? Nie? To w czym problem?
A ci państwo, zamiast mnie nachodzić,
mogliby odświeżyć umiejętność czytania ze
zrozumieniem. Dokonują wtargnięcia na cudzy
teren i jeszcze się szarogęszą, pyszczą, że
mi pokażą, zgrywają święcie oburzonych,
jakbym zrobiła, im cokolwiek złego. Ubrdali
sobie, naruszacze miru, że to placówka
handlowa i włażą jak do siebie, nic a nic
nie licząc się ze świętym prawem własności.
Tak w ogóle to proszę wyjść, nie zakłócać
mi... siedzenia.
Po co to wszystko? Cicho, nie zdradzę tego
przed śmiercią. Moją, albo babiny. Sklepik
umarł stojąc, jego butwiejące truchło gapi
się na przejeżdżające samochody szklanym,
brudnym okiem witryny. Pająki i roztocza
sprzedają kilogramy stęchlizny duchom dawno
zmarłych, romanowskich moczymord.
Ta opowieść nigdy nie będzie miała stricte
końca, bo i po co dopowiadać, nakrywać
budowany dom dachem? Czyż nie lepiej dać mu
zgnić, rozpaść się, pokruszyć?
Moje palce to robaki. Wbijam je , wślizguję
w szczeliny pomiędzy żużlowymi pustakami.
Odejdź tam, gdzie twoje miejsce - w niebyłą
przeszłość, stań się w pełni mitem. Płacę
dwa pięćdziesiąt trzy plus VAT. Poproszę
paragon. Reszty nie trzeba. Wiem, że
ustaliłaś najwyższą z możliwych marżę, masz
ceny z kosmosu, sekutnico. Przepisy prawa
handlowego nie pozwalają ci bardziej się
drożyć, raszplo.
A, byłbym zapomniał - poproszę jeszcze
kilof, tasak, obrzemek noży, siekierę, ze
dwie solidne maczety. Zburzę tę historyjkę,
nim jej akcja dobiegnie końca, wyrwę z
korzeniami świeżo zasadzoną brzózkę, by -
nie daj bogowie - nie roztrzaskał się o nią
jakiś, pilotowany przez ślepego samobójcę
tupolew. Obrócę w gruzy sklepik,w którym
od upadku komuny bywały jedynie myszy
(biedne, bo kościelne), robaki i inne
łaziku*wiątka.
Wstańcie z siedzeń, dostojni widzowie,
podnieście otłuszczone zady w lożach
szyderców. Ostatniego aktu nie będzie,
operetka pozostanie niedograna. Maestro
właśnie połamał skrzypce, rozbił bezcennego
stradivariusa na głowie wyjątkowo tępej
uczennicy, zatem koncert skończy się przed
czasem. Reżyser zjadł taśmę filmową,
zakąsił szczątkami kamery. Kompozytor
podtarł się partyturą.
Wszystko to zgryw, śmichy-chichy i pogoń
za wiatrem.
Gdybym był niemożliwie bogaty - robiłbym
takie i inne, gorsze nawet błazeństwa,
przecząc swemu wiekowi metrykalnemu zniżał
się do poziomu gimbusostwa, odnajdywał
siebie w mentalnych żłobkach podczas
błogich chwil leżakowania.
Zatrudniałbym ghost-writerów, by układali
ghost-menu do opuszczonych restauracji,
pisali recenzje filmów, które nie miały
prawa powstać, gdyż przekupieni aktorzy
torpedowaliby prace, partaczyliby niemal
każdą scenę.
Lwią część fortuny przeznaczyłbym na walkę
z logiką i rozsądkiem, angażował leciwe
seksbomby i emerytowanych klaunów, by wraz
ze mną szli do boju o nowe, jeszcze głupsze
jutro.
Ja- jeden z najbardziej ekscentrycznych
multimilionerów, przechrzaniałbym bajońskie
sumy na bezsensowy blef. I byłyby to
najlepiej spożytkowane pieniądze w
dziejach.
Odrywam głowę noworodkowi, synek, który
ledwie wczoraj się urodził, umiera niemal
bezboleśnie, jednym szybkim ruchem
pozbawiam go przyszłych radości, jak i
czekającego bólu i cierpienia. Przyszedł na
świat zbyt wcześnie, do tego
niezapowiedziany, nieproszony. Takich gości
wita się z marsową miną, bez uśmiechu.
Dziecko powinno się począć w podeszłym
wieku, tylko w ten sposób można przedłużyć
mu i sobie życie. Nie patrzeć jak dorasta,
osiąga wiek dojrzały, wreszcie: jak się
starzeje.
Dziecko ma być kwiatem, które posadzimy na
właśnie sprzedanym, już nie należącym do
nas ogrodzie. Odchodzimy bez oglądania się,
za naszymi plecami zostaje ono i jego
przyszły los. Wybraliśmy najżyźniejszą
przyszłość i tyle, dalej musi radzić sobie
samo. Nasz czas dobiegł końca, umierający
florysta nie będzie doglądać młodej frezji,
ani hiacynta. Idę w ciemność, a ziarenko w
kształcie serca miarowo pulsuje w glebie.
Będziesz kimś, nie masz wyboru. Jeśli dobry
los da - niedługo nadejdzie noc - czarna
pora roku. Rozkwitniesz w mdłym świetle
księżyca.
Nie zaprzątaj sobie mną głowy, dziecko. Po
co pamiętać inicjatora, pierwszego murarza,
ojca-założyciela? Jego miejsce jest w
niewypełnionym proroctwie, micie, który nie
ma końca. Odchodzę nie zamknąwszy sklepiku.
Kradnijcie, drogie dzieci, bierzcie, co
tylko chcecie.
Ten sklep to zbiór luźnych myśli,
gorączkowy zapis snu mojego kota.
Elektryczne myszy biegną nadspodziewanie
szybko.
Zaraz je też przeskaluję, zmienię w potwory
wielkości Godzilli.
Komentarze (12)
dziękuję za komenty :)
Piękne, piekne! ah, widzę ten kosk oczyma duszy (no
prawie...wiadomo duszy nie ma). Gdyby przenieść w
elementach, odymić, wstrzyknąć wyprawiacze,
zawerniksowac brudek. Może by się kiosk uchował dla
przyszłych pokoleń. Jak już przejdzie front, Ruskie,
Chińskie, Kosmici. Stałby sobie kiosk w czyściutkiej
oświetlonej hali z wirtualną babą, co sztuczną
inteligencją bluzga na zadany temat. Piękny
wiersz...albo i proza. Pozdrawiam
choć długi tekst przeczytałam w całości, jest
wciągający i taki inny w treści
pokornie przyłączam się do prośby Ewy, chyba, że
jesteś właśnie w Nowym Orleanie, bo przecież musiałeś
kupić sobie drugi bilet, zamiast tego, który Samantha
świsnęła Ci z tylnej kieszeni spodni
Bardzo. Powtarzam się.
nie ociągaj się i pisz :))))
I
Kolejny, świetny rozdział książki, pozdrawiam :)
Jestem pod pozytywnym wrażeniem... Twoj kiosk bedzie
wspaniałym miejscem.
Pozdrawiam
Azsmarel.
PS: Prosze byś odwiedził mnie i zaszczycił mnie swymi
szczerym i komentarzami pod moimi zagladami.
Pragne sie uczyć, wiec prosze.
Dziekuje.
Ależ masz wyobraźnię :) To ile potrzebujesz na ten
kiosk? :P
Nieźle ma gadane Twój kot :)
Pozdrawiam z podobaniem :)
przeczytałam od deski do deski (tej kioskowej)
Chłopie- masz swoją filozofię!!!