Miasto
Miasto, a właściwie miasteczko. Dla sporej
liczby mieszkańców służy ono jedynie jako
sypialna, gdyż większość życia spędzają w
położonej o dwadzieścia minut jazdy stolicy
województwa. Takie sobie miasteczko jakich
wiele w naszym kraju. Posiada oczywiście
swoje wady i zalety jak pewnie większość
podobnych sobie. Prawie wszyscy się tu
znają, a przynajmniej znają kogoś kto zna
tego niby nieznajomego.
-"A, to ten, którego babka była Ukrainką,
albo ten co się z przysiółka przeprowadził"
- można usłyszeć gdy się człowiek zapyta
jakiegoś szarego gościa czekającego na
okejkę.
- Ja jadę do Lidzbargu do żony. Leży w
szpitalu - kontynuuje zagadnięty jegomość
taką dziwnie utworzoną gwarą przesiedleńców
opisując wszelkie dolegliwości połowicy.
Na rozkładzie jazdy pisze jak wół Lidzbark
Warmiński, ale to nikomu tu nie
przeszkadza. Oni tam sobie jadą do
Lidzbargu. Obok dwie starsze kobiety
opowiadają co akurat wczoraj oglądały w
telewizji.
- Ja patrzałem na ten program jak to tem
dziadom domy naprawiają - mówiła starsza.
- No pewnie, każdy by chciał by mu za darmo
dom naprawili – odparła młodsza. Ciekawe
skąd oni na to pieniędzy nabrali. Pewnie
zara podatki podnioso.
Sprawdziłem rozkład jazdy i pośpiesznie
opuściłem to szacowne miejsce wymiany
cennych wiadomości. Po drodze miałem zajść
do sklepu któremu jako spuścizna z czasów
komuny pozostała dostojna nazwa
"Delikatesy". W trakcie drogi do tego
reliktu słusznie minionej epoki, który
przez wprowadzenie elementu samoobsługi
zyskał na znaczeniu u odwiedzających go
klientów, uświadomiłem sobie iż głównie
przez przyzwyczajenie i trudności
emocjonalne, które dopadają ich podczas
zakupów w pobliskiej Biedronce decydują się
na przepłacenie kilku złotych na
codziennych zakupach. Na schodach, które
prowadzą do tej świątyni Merkurego
spostrzegłem wysokiego mężczyznę lat około
trzydziestu. Na jego młodej twarzy setki
litrów wypitego alkoholu odbiły się w
postaci czerwonych przebarwień. Jego
sprytne oczka ze wzmożoną siłą, którą
spotęgowała chęć powrotu do stanu upojenia
z jakiego powoli wychodził poszukiwały
usłużnego jelenia, który by dołożył mu
ostatnią złotówkę potrzebną do zakupu
upragnionego specyfiku. Gdy spostrzegł, że
postawiłem stopę na pierwszy stopień w swe
rozedrgane dłonie uchwycił ulotna nić
nadziei. Ja jednak nie patrząc w jego
stronę przyśpieszyłem kroku, tak że
delikwent nie zdążył nawet rozpocząć
deklamować swojej wyuczonej formułki. Gdy
już wszedłem do środka degustator, który
nagle poczuł się podle oszukany, podążył za
mną. Jednak w sklepie nie mając śmiałości
by mnie zaczepiać głośno wyrażał swoje
oburzenie młodym sprzedawczyniom, które jak
mniemam znały go jak zły szeląg. Po kilku
ostrych słowach, które od nich usłyszał,
oraz ostrzeżeniu że jeśli się nie uspokoi
to mu nic już nie sprzedadzą z podkulonym
ogonkiem opuścił sklep. Gdy już kupiłem
lody i wodę mineralną wyszedłem i ja,
jednak amatora darmowych złotówek jakoś nie
spostrzegłem. Szybkim krokiem udałem się do
mieszkania teściowej, które znajdowało się
w pobliskiej "klatce". Przed drzwiami do
niej stało dwóch chwiejących się osobników
usilnie próbujących trafić palcem na
właściwy przycisk na domofonie. Gdy
zobaczyli, że ja również zamierzam pokonać
te wrota, szarmancko ustąpili mi miejsca.
Ich czerwone nosy nie świadczyły jednak że
są wielbicielami zimnych zakąsek, a
szarmanckość oznaczała jedynie o chęci
wejścia do środka.
Gdy już dotarłem na górę, moja żona której
to wszystko opowiedziałem uświadomiła mi że
na parterze jest melina gdzie litrami
płynie ruska gorzała. Zaciekawiony
wyjrzałem przez okno i rzeczywiście
spostrzegłem kolejnych klientów stojących
przed drzwiami. Obok chodnika był
kawałeczek trawnika sprytnie ogrodzony
krzakami żywopłotu w taki sposób, że osoby
siedzące w środku na ławeczce nie były
widoczne. Na rzeczonej ławeczce odpoczywała
zgrabna pani, wieku około trzydziestu lat.
Twarz jej o kształtnych rysach mówiła
jednak dosadnie że jej właścicielka nie
przepada za wylewaniem za kołnierz. Obok
niej trzech starszych wielbicieli damskich
wdzięków zabawiało ją miłą rozmową podając
co chwila wypełnione przezroczystym płynem
niewielkie naczynie, które ona po chwili
oddawała dokładnie opróżnione. Po jakimś
czasie gdy ponownie wyjrzałem przez okno,
na trawniczku obok ławki spał zwinięty w
kłębek jeden ze smakoszy, a pozostali
zapewne rozeszli się szukając kolejnej
okazji.
Tuż obok domu znajduje się wiata ze
śmietnikami przed którą stoją trzy kolorowe
pojemniki z napisami: szkło, papier i
plastyk. Spostrzegłem że co jakiś czas z
podjeżdżających samochodów osobowych są na
chybił trafił wypełniane workami śmieci
komunalnych. Ale właściwie jak ma być skoro
niewielu z zamieszkujących tam lokatorów
zwraca uwagę na to co i gdzie wrzuca. To
chyba taka pozostałość popegeerowska
pomyślałem i przestałem już patrzeć przez
okno.
Gdy już wróciłem do siebie zastanawiałem
się długo, jak tak można żyć? Ale właściwie
co mi tam. Żyją jak umieją i tak jak im
ktoś pozwala.
Nie chcę oceniać tego miasteczka, bo
zapewne moje spostrzeżenia dotyczą jedynie
pewnego ekstremum, które jak każda rzecz
nietuzinkowa rzuca się przechodniowi w
oczy. Nie chce też mówić czy one jest
dobre, czy też nie. Ot jest takie jakie
jest i już.
Komentarze (14)
Marku: z wyjazdami to widzę to nieco inaczej; nie
każdego stać na wyjazd to po pierwsze a poza tym
wyjechać na zawsze z własnego domu to nie jest takie
proste chyba,że nie ma się w sercu choć % wyższych
uczuć...
Polska rzeczywistość to znaczy różności...a na
alkoholu każdy sklep ma niezły interes, a jeszcze jak
miłosierna sklepowa to i na kredyt udostępni
butelczynę...dobrze ujęty temat
wierszem...pozdrowionka GP.
za Maćkiem... też lubię małe miasteczka są magiczne
...
A ja lubię takie małe miasteczka.
Są spokojniejsze i cichsze od mojego miasta,które
kocham ale czasami mnie męczy w tzw. godzinach
szczytu.
A gorzałę piją wszędzie - gdybyś ty widział Sławku te
nasze miejskie ,, trójkąty bermudzkie,, . Strach
przejść nawet w biały dzień. Lubię małe miasteczka bo
wtedy tam odpoczywam choć też jeżdżą po nich samochody
i czasem ktoś do kogoś coś głośniej powie. Ale małe
miasteczko to jak rodzina. A w dużym nawet sąsiedzi
nie znają się z jednego bloku na osiedlu.
smutne to, ale prawdziwe, to choroba i trzeba mieć
wielką siłę aby wyrwać się z jej szponów,,pozdrawiam:)
Ładnie opisałeś życie w małym miasteczku. Polacy za
kołnierz nie wylewają. Pozdrawiam.
Przeczytałem z zaciekawieniem. Pozdrawiam i życzę
miłego dnia.
Niestety w naszym kraju alkoholizm to wciąż poważny
społeczny problem nie tylko w małych miasteczkach...
pozdrawiam
no fakt .. takie czy podobne ano są bywają i w
miastach też...
Podoba mi się ten opis i refleksje. Problemem takich
miasteczek jest to, że ci, którzy chcą czegoś więcej
wyjeżdżają na stałe, a ci mniej ambitni, aktywni
zostają. Pewne rejony sprzyjają też takim klimatom.
Pozdrawiam.
Ale tekst - jako obrazek rodzajowy - podoba się.
Na "ziemiach odzyskanych" sporo jest (zwłaszcza w
starszym pokoleniu wariantów nazw. Zamiast się
zastanawiać czy gość jedzie do Lidzbargu, czy do
Lidzbarka można po prostu powiedzieć "do Heilsbergu" i
już każdy by wiedział. Podobnie dziwacznie mi brzmi
Pieniężno zamiast Melzaka, Dzierzgoń zamiast
Christburga, Kaliningrad zamiast Królewca, Sowietsk,
zamiast Tylży, Ivano-Frankivsk zamiast Stanisławowa,
Aachem zamiast Akwizgranu, Speyr, zamiast Spiry,
Cluj-Napoca zamiast Koloszwaru, Dubrownik zamiast
Raguzy...
Nie ma sensu uczyć się geografii, jeśli zmienia się
ona co 5 minut.
Z zainteresowaniem czytałam relację z Twojego pobytu w
tym miasteczku. Takich miasteczek i sytuacji jest
pełno wokół nas. Udanego dnia z uśmiechem:)
to tylko ułamek społeczności, ten widoczny, bo reszta
siedzi w mieszkaniach, lub jest na spacerach,
wyjazdach...