Nic. Eigengrau (proza)
Nocy, moja jedyna, moja bogini mroku i
zapomnienia. Ściekają resztki jadu z twoich
kłów. Z zakrzywionych szponów zwisają
kawałki mięsa. Cuchnące. Robaczywe. Zgniłe…
Jesteś samotna i naga. Rozbita pikselami
ciszy. Zbliżam się do ciebie w wewnętrznej
szarości bytu. Widzisz mnie? Pełznę.
Czołgam się. Przytulam do lodowatych ścian,
muskając palcami popękane struktury,
przedzierając się przez pajęczyny i kurz…
Widzisz mnie? Schodzę ze schodów nagi.
Wspinam się, ściskając mocno drewnianą
poręcz. Przeciskam się przez ciasny
korytarz unurzany krwią, niczym przez rodny
kanał. Rodzę się. Umieram za każdym razem,
kiedy widzę twoje rozedrgane gwiazdami,
przyzwyczajone do przestrzeni oczy. Płynę.
Unoszę się. Idę? Dokąd prowadzi mnie ta
wizja? To nagłe widzenie bezkresu? Czuję,
że ktoś jest we mnie. Kłębi się i miota.
Chybocze się we śnie…
Otwieram oczy. Widzę, że dnieje. Nie! to
wisząca lampa oślepia mnie i rani. Leżę na
podłodze, ściskając nogę fotela, kanapy…
Czekam, aż coś wyjdzie z ciemnego
przedpokoju. Dostrzegam jedynie niewyraźne
majaki, rozmyte kontury w wielkim lustrze
stojącego trema. Co to za bóstwo? Skąd
przybywa ta trwoga. Z jakiego zaświata?
Słyszę jakieś nieustanne szepty, jakby
mniszą modlitwę. Mlaskanie. Przełykanie
śliny. Lecz nie pamiętam słów modlitwy. Nie
pamiętam niczego. W pokoju obok, ktoś wciąż
umiera. Nie potrafi pogodzić się ze
śmiercią. Nieartykułowane dźwięki,
niezrozumiałe słowa… Próbuje przekrzyczeć
mistrza ceremonii. Lecz z marnym skutkiem.
Bowiem zagłusza wszystko piskliwy szum
straszliwej gorączki, która pali ściany,
przedmioty, rzeczy…
Śmieją się, śmieją się wszyscy święci z
obrazów i zdjęć. Śmieją się umarli z
rodzinnych fotografii.
Straszliwe światło. Grzyb eksplodującej
bomby wodorowej. Ścinająca z nóg
uderzeniowa fala. Unoszę się, gdzieś w
przestworze. W innym wymiarze czasu.
Rzucony w przestwór straszliwą siłą. Stare
gazety. Czasopisma. Zakurzone książki w
szarych, płóciennych okładkach. Jakieś
ględzenia, mieszają się z naukowymi
faktami. I nacierają na mnie. I szarpią za
poły koszuli. I szarpią za włosy. I drapią.
Kłują. Kaleczą… Zdjęcia,. Wciąż zdjęcia…
Czarno-białe, kolorowe… Zdjęcia
Nowosybirska z lat 50. XX wieku. Pomnik
Lenina na placu w towarzystwie kamiennych
rewolucjonistów. Lenin wskazuje
wyprostowaną dłonią świetlistą przyszłość.
Pchające wózki matki. Rozbawione dzieci.
Kłębiąca się zieleń drzew. Pachnące kwiaty…
Młode pary idą do swoich nowych mieszkań.
Nowosybirsk jarzy się spokojem i jakąś
nieokreśloną melancholią. W błękitnym,
rozsłonecznionym niebie błyskają drobne
kropki, jakby rozpędzone cząsteczki
promieniowania. Błyskają w całej widzialnej
przestrzeni. Być może to efekt nagłego
przeskoku w czasie. Nie mam styczności z
mijanymi mnie osobami. Nie widzą mnie.
Przechodzą przeze mnie. Zresztą wszystko tu
jest jakieś dziwne, jakby pozbawione czasu.
Jak wyświetlany film z dziwnymi
przebłyskami na kliszy. Jewgienijo!
Jewgienijo! Nikt mnie nie słyszy. Wołam do
samego siebie. Wołam do s a m e g o s i e
b i e…
A jak ja tę ziemię kocham. Depczę skibę po
skibie. Płonę, naświetlony promieniowaniem
czasu, cierpiąc na zaniki pamięci. Nie
przewiduję zbyt długiego życia. Umrę na
ławce w parku pod baldachimem rozłożystych
drzew. I będą zerkać mi w oczy rozbawieni
przechodnie. Urządzać roztańczone
bachanalie nad rozkładającym się, cuchnącym
truchłem samozniszczenia.
Na razie przesuwają się obłoki nade mną.
Przesuwają się przesunięte w czasie. I
szorują w milczeniu po ziemi cieniami w
aureoli słońca. I znowu te szepty. Jakieś
mnisze kazania… Błądzę wciąż po omacku.
Choć tak bardzo spragniony znalezienia.
Spójrz na mnie. Spójrz. O, bogini mroku i
zapomnienia. Jestem bliskim śmierci
zwierzęciem. Umrę, kiedy zmierzch kształty
przedmiotów zjedna.
Byłem, gdzieś w międzyczasie. Lampa wisi
wciąż nade mną i otula żółtawą otchłanią.
Musiałem usnąć pod kołdrą ze starych gazet
i czasopism. „Nowotwory w natarciu!” -
Czytam w jednej z nich na pierwszej stronie
z datą 2 października 1952 roku. „Diabły
tasmańskie zagrożone! Pierwszy udatny test
jądrowy przeprowadzony przez Wielką
Brytanię, na wyspach Montebello! Fregata
rzeczna HMS Plym, wyparowała! Potworne
malformacje. Guzy. Narośla. Rodzące się
dzieci-potworki… !"
Odrzucam. Zaciskam oczy. Wchłaniam zapach
woskowej pasty. Próbuję wstać. Próbuję się
podnieść. Bez rezultatu. Kto tam? Kto tam
jest? Cisza. Dlaczego milczysz, zjawo?
Cisza. Odezwij się, proszę? Cisza… Wciąż
cisza… Piskliwa w uszach cisza…. Nic już mi
nie zostało. Nic.
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-08-08)
https://www.youtube.com/watch?v=ibCoe3s4-oA
Komentarze (4)
Samotnosc, ktora rozrywa dusze na strzepy i ciagle
zadaje bol..
proza smutku i mroku
niesamowity opis
pozdrawiam
Zatapiam się w Twoim mroku.
Twoja proza jest no właśnie jaka - ściągająca w
otchłań, ale można jej ulec, bo jest jednocześnie
piękna...
Przesmutne, ale opis tego stanu cudowny.
Pozdrawiam serdecznie.