Nieszczęścia chodzą parami
Wczorajsza próbka mojej prozy. (Z pożarami jak na razie skończyłem)
Z historii zawsze byłem cienki Bolek, jak
to się mówi dzisiaj w młodzieżowym slangu.
Prawdę mówiąc, to ze wszystkiego byłem
słaby, nie ma co tu tego "ukrywać - po"
tylu latach. Jedyną historyczną datę, jaką
będę pamiętać do końca swoich dni, jest rok
1410. Toż to przecież data bitwy pod
Grunwaldem powie niejeden z tych
pilniejszych. Co ma bitwa po Grunwaldem do
nieszczęść w 2000 roku? Ma i to dużo.
Na taniochę każdy jest łasy. Ja też na to
poszedłem, nie chcąc być głupszy od innych,
postanowiłem wydestylować kilka litrów
gorzałki sposobem gospodarczym. Koleżka
podał mi proporcje na zaczyn. Nie zapisuj,
powiedział. Jest ona ukryta w dacie bitwy
pod Grunwaldem. (Jeden, cztery, dziesięć)
Znaczy się kilogram cukru, cztery litry
wody i dziesięć deka drożdży.
Data ta bez większych trudności została
zapisana w mojej głowie. Jak to się mówi,
ciągnie wilka do lasu, tak było i ze
mną.
Zakupiłem w pobliskim sklepiku dziesiątkę
cukru i kilogram drożdży piekarniczych, o
wodę przecież nie musiałem się martwić.
Wszystko to pojedynczo przetransportowałem
na strych, gdzie czekał już
pięćdziesięciolitrowy gąsiorek.
Składniki dokładnie wymieszałem, tworząc
jednolitą miksturę. Teraz należało
poczekać, by zaczyn nieniepokojony przez
nikogo mógł, swobodnie zacząć pracować,
znaczy się fermentować. Cały proces miał
trwać około dwóch tygodni. Dla jednych to
było zbyt długo, dla innych tyle, co
potrzeba. Ja należałem do tych, co tyle, co
potrzeba. Na drugi dzień wszedłem po
drabinie sprawdzić, czy ruszył. Chodzi,
wszystko gra, dwa tygodnie zlecą, nie
wiadomo kiedy, pomyślałem.
Na trzeci dzień znów wgramoliłem się na
stryszek posłuchać kojącego nerwy szumu
zacieru.
Balon znaczy się, gąsior sam z siebie
zrobił się ciepły, co napawało optymizmem.
Wrócę jednak na powrót do podstawówki,
uczyłem się wprawdzie marnie, ale wygląd
miałem przystojnego i obrotnego chłopaka.
Dzięki temu udało mi się skusić do
żeniaczki jedną z dziewczyn, pracujących w
pobliskiej pralni.
W krótkim czasie urodziły nam się dwie
dziewczynki. Jedna w styczniu, druga
grudniu.
Przepraszam, że tak przeskakuję z tematu na
temat, ale to wciąż jest ta sama historia.
Gdy dziewczynki podrosły, to zaczęły spać
razem w jednym łóżeczku.
Gąsior pracował na stryszku, gdy dopadła je
grypa. Musiała się chyba zarazić jedna od
drugiej? Żona wysłała mnie do przychodni,
bym zamówił u lekarza wizytę domową.
Powiedziałem, co i jak i umówiono nas na
godziny wieczorne. Ogarnęliśmy z grubsza
mieszkanie i czekamy... Mnie jakiś czort
podkusił, żeby w międzyczasie zajrzeć na
stryszek i posłuchać melodii pracującego
zacieru. Z daleka już słyszę ten miły dla
ucha szum, dotykam dłonią gąsior. Wszystko
gra, uśmiech rozjaśnia moją twarz, toż to
jeszcze dwa dni mu pozostało. Kieruję się
więc do drzwiczek,
nogę stawiam na pierwszym szczeblu drabiny
i słyszę takie głuche pac. I co? Widzę
gąsiorek w trzech kawałkach oraz spieniony,
płyn przelewający się między legarami
podsufitki. Zbiegam szybko na dół, a tam
masakra... Zacier kapie z sufitu tuż obok
łóżeczka dziewczynek. Podstawiam miskę, a
ten już przecieka w innym miejscu.
Podstawiam wiadro obok i jeszcze jedną
miskę. Smród jak jasna cholera, a tu
doktorek już się dobija. Otwieram drzwi, a
ten gębę. Po prostu go zamurowało. Za
chwilę obudził się i pyta co, co, co, tu
się dzieje? Ja z głupia frant odpowiadam -
nic!
Bo nic na razie nie przychodzi mi do głowy.
Po chwilowym zaniemówieniu jąkając się,
tłumaczę, że pękł mi na strychu gąsior z
winem. Dobrze, że to wino jakoś tak
przyszło mi na chybcika do głowy.
Przenieśliśmy łóżeczko wraz z dziewczynkami
w inny suchszy kąt mieszkania. Ten je tam
zbadał i przepisał jakieś leki i kazał
wietrzyć jak najdłużej pokój. Z wolna
zaczął mi spadać kamień z serca. Ot
niekiedy i lekarz może okazać się
człowiekiem i współczuć w nieszczęściu.
Ponoć należy to do jego obowiązków okazywać
empatię drugiej osobie, no ale mógłby
przecież współczuć dziewczynkom i zadzwonić
na mentownię*, a ci nie znają przecież
słowa empatia. Rewizja, dowód rzeczowy w
postaci wężownicy
oraz szybkowaru z wlutowaną rurką czekał w
szafie. Bez puszki** by się tym razem nie
obeszło.
Dzisiaj jeszcze, gdy sobie przypomnę tę
bitwę pod Grunwaldem to szlag, mnie
trafia.
Po cholerę to się tam bili w tym czasie,
chyba tylko po to, by narobić mi kłopotów,
zszarpać nerwy, oraz naciągnąć na wydatki
wiążące się z odnawianiem mieszkania, nie
licząc kosztów cukru, drożdży oraz samego
gąsiora.
Teraz po tym wydarzeniu wiem już na pewno,
że nieszczęścia chodzą parami. Chociaż
bliskie mi jest też powiedzenie: szczęście
w nieszczęściu.
Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdybym
trafił na lekarza z mniejszą empatią?
mentownia* - posterunek policji
puszka** - więzienie
Komentarze (23)
Z humorkiem Super.
Świetnie napisane :)))
He,he ...uśmiechnąłeś ...z polotem
napisane...pozdrawiam.
potrafisz rozbawisz
pozdrawiam
Masz swój lekki, styl, z humorem i dystansem do tego,
o czym piszesz i do siebie. Tak trzymaj:)
hahaha- rozbawiłeś!
hihihi.. masz pomysły.. bimberku zachciało się ..
Super ! Miłego wieczoru :)
Z zaciekawieniem czytałam. Pozdrawia cieplutko,
udanego wieczoru:)