Obecność II (proza)
Otwieram drzwi – kolejne korytarze,
odgałęzienia, odnogi podziemnego
krwiobiegu. Niezliczone pomieszczenia.
Porzucone w nieładzie sprzęty. Pokryte
szarym pyłem, pleśnią rdzą… Plątanina
kabli, rur, składowiska pogiętych blach…
Dusi mnie mroczność podstępnej nocy, która
snuje się po tym labiryncie
nieskończoności. Wpełzam. Wypełzam.
Przeciskam się przez ciasne szpary, raniąc
sobie do krwi brzuch, plecy, ramiona,
pośladki… Gdzieś tutaj gnijące
pozostałości, resztki. Woń zgnilizny miesza
się ze stęchlizną zawilgotniałych piwnic.
Stojące jedne na drugich stare telewizory z
popękanymi kineskopami w ogromnych,
pokrytych tłustymi plamami obudowach,
smukłe radiole, głośniki… Pod gołymi
stopami opiłki żelaza, chrzęst potłuczonego
szkła, ostrego gruzu… Skrzypienie
podłogowych, pełnych sęków desek…
Martwe laboratorium. Eksperymenty
biologiczne, mutacje. Wyrastające z sufitu
i ścian, nowotworowe guzy, niczym czarne,
ohydne grzyby, które naciekają wszystko w
tej udręce nienasyconej śmierci. W
dławiącym smrodzie trupiego rozkładu z
domieszką chemicznych odczynników idę.
Wlokę swoje nędzne, ropiejące ciało. Dokąd?
Donikąd. W ciemnych wnękach, załomach
rozwierają się szeroko z mlaśnięciem
półsenne szkarady, ociekające cuchnącym
szlamem wnętrza pełne złogów i flegmy. Nie
ma jednego wolnego miejsca. Wszystko
zapchane. Zapraszają ochoczo do środka,
oferując raj nie z tej ziemi. Nieskończoną
miłość.
Przede mną jakieś progi, piwnice, schody…
Ktoś z nich schodzi wśród wiwatów i
oklasków. Wśród fanfar… Kto taki? Nie wiem,
ale znowu się chwieje. Ręce rozpościera,
gdzieś w połowie drogi, bez powietrza, w
ciemności, ale z nagłym błyskiem
spojrzenia. Jakby to była jakaś totalna
wizja ujęta w rytuale okina-hōnō, w
japońskim teatrze Nō albo Kabuki. Z pełną
gamą psychicznych przeżyć człowieka. Pod
moimi stopami plączą się zleżałe taśmy z
czarno-białymi filmami Kurosawy, zakurzone
tomy w płóciennych oprawach Strindberga,
Faulknera…
*
Wstaję wolno, bowiem leżałem nie wiadomo
jak długo. Wokół mnie jakieś zjawy,
nieokreślone gesty, znaki i symbole…
Drewniana ławka, alejka. Daleki szmer
płynącego strumienia. W uszach piskliwy
szum. Omiata mnie oddech ciepłej nocy.
Powolny i tkliwy, i jakiś melancholijny
wyrzut sumienia sennego omamu. Przez park
zamglony, jesienny idę. W żółtawym świetle
latarni. Na moich skroniach wiotkie gałęzie
płaczącej wierzby. Gładzą mnie resztkami
pożółkłych, wilgotnych liści…
Gdzieś tam twarz mojej umarłej matki.
Zaczajona i smutna. Towarzyszy mi w tym
powolnym chodzie znikąd, donikąd. W coraz
zimniejsze obszary bezgranicznej pustki.
Idziemy razem w swoistym, milczącym
spacerze. Opieram się o drzewa. Obejmuję je
i głaszczę… Coś przeminęło, zamajaczyło w
oddaleniu. Nastąpił tu niezrozumiały upływ
substancji czasu, jak we śnie. Nikogo tu
nie ma. Rozglądam się w tej przepaści
cichej, wsłuchany w szept, który idzie
poprzez chropowatą korę, ceglany, omszony
mur… Idę i ja, trapiony gorączką
opuszczenia.
Nazwij mnie, melancholio. Wypowiedz
wreszcie moje imię. Miękki dywan ze
zwiędniętych, opadłych liści tłumi moje
kroki. Przykleja się, wilgotny, do
podeszew… Aleja. Ławki. Zarysy nagich,
rozcapierzonych gałęzi, podwójnych,
potrójnych pni. Oplecionych sobą w szarości
mroku. Niekończący się mur… Noc…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-11-02)
https://www.youtube.com/watch?v=zU8ZcxPjt9Q
Komentarze (4)
Mocne!!!!
Głos mój i szacun jest twój!
Wnętrze przepełnione bólem i tęsknotą...Bardzo ciekawy
tekst...
Pozdrawiam
Interesująco, jak zwykle, lecz chyba nawet bardziej
smutno.
Idziemy być może znikąd donikąd, może z bytu do
niebytu, a może z bytu do bytu? Kto to wie?
Pozdrawiam serdecznie.
łał! Ale klimat. (powinieneś pisać horrory)