Odpływ
Siedzę skulony w kącie. Zimna ściana za
moimi plecami. Światło wiszącej lampy
okrywa wszystko mdławą, żółtawą poświatą. W
uszach pulsująca krew. Szum wodospadu,
gorączki. Kłujący pisk… Pozostawione w
nieładzie zapomniane milczące przedmioty.
Obrazy za zasłoną z falujących pajęczyn i
kurzu.
Noc. Moja jedyna, utęskniona melancholia.
Puste fotele. Kanapa, stół… Kosmiczna
otchłań nicości i opuszczenia. Noc.
Próbuję wstać. Na próżno. Kto mi poda rękę?
Nikt. Gdzieś w odmętach pustego domu
skrzypienie podłogi. Od czyich kroków?
Niczyich. Gong stojącego zegara niesie się
po korytarzach jakimś przytłumionym echem…
Po zawiłych meandrach mojego mózgu… Kto tu
jest? Kto? Noc szepcze mi do ucha. Nuci
tkliwą pieśń, jakby kołysankę ustami mojej
nieżyjącej już matki.
Mamo, chce mi się spać. Coraz bardziej i
nieubłaganie odpływam w dal, w czeluść
nieistnienia. Mamo, śpiewaj mi wciąż. Nuć i
szepcz najczulej jak wtedy pierwszy raz.
Znowu trzeszczenie podłogi, ostre
skrzypienie drzwiowych zawiasów… Mamo,
jesteś tu? Spójrz, jestem sam. Moje ręce są
jak z ołowiu a w głowie pulsujący ból.
Wiesz, ona chyba nie chce. Choć nic nie
mówi, czuję, że ma mnie dość. Czasem rysuję
jej twarz w zaparowanej szybie okna. I
wtedy patrzę. Podziwiam. I tęsknię. Czy
kocha? Nie wiem. Słaniam się na nogach,
ponieważ przytłacza mnie słabość, kogoś,
kto już nie ma sił. Wypaliła się we mnie
ostateczna iskra życia. Uśmiechają się do
mnie umarli z rozrzuconych wokół
złachmanionych wytartych gazet,
czarno-białych fotografii, bądź w kolorze
sepii. Patrzą zalotnie albo z uwagą
skoncentrowanych oczu.
Wielkie litery wytłuszczonej czcionki
krzyczą: zabito torbacza! Diabły tasmańskie
zagrożone! Kolejne próby atomowe na atolu
Bikini o blasku jaśniejszym niż tysiąc
słońc! Pierwsza bomba kobaltowa nadzieją
chorych na raka! Lecz oto biała koperta u
moich stóp. List? Od niej? Otwieram
drżącymi palcami, rozpalony nadzieją… W
kopercie – stare pokwitowanie z pralni.
Kilka sreberek po cukierkach. Ojciec je
kiedyś zbierał, aby przyozdobić
bożonarodzeniową przed laty gwiazdę. Lecz
nie zdążył. Umarł…
Przesypują mi się teraz przez rozedrgane
palce i spadają niczym wirujące płatki
brudnego śniegu…
Cyzeluję swój styl. Przynajmniej staram się
to czynić. To taka cmentarno-piwniczna,
poetyczna proza. Ale co mogę innego robić,
kiedy uwielbiam wręcz pustą przestrzeń
opuszczenia. Bijącą mnie po oczach
nostalgię smutku. Co mogę innego czynić,
kiedy cię nie ma. Kiedy jej nie ma… Kiedy
nie ma nic…
Opadam powoli na kamienne dno ostateczności
albo mojego początku z pierwszych godzin
moich narodzin. Lecz tam jest jedynie
deszcz. Stalowe niebo okrutnego świtu.
Pusta sala porodowa z kolumnami pełnymi
krwi i białą pamięcią krzyku. Wyjałowiony
ze wszystkiego szpitalny oddział. Tak jakby
zapowiedź pustego życia. Majaczący na końcu
długiego korytarza zarys postaci ÷ jest
jedynie ułudą, widmem rozpływającej się w
powietrzu naiwnej nadziei.
Deszcz stuka o szyby. Szare lastrykowe
parapety. Zimne skorodowane kaloryfery.
Kilometry poplątanych rur zakończonych
żeliwnym u sufitu kwiatem…
Za oknami wiatr kołysze strzelistymi
topolami. Za oknami maj, ale tak jakby to
była lodowata jesień. Sączą się zewsząd
brunatne zacieki o piwnicznej woni i
pleśni. Kiedy do ciebie idę. Donikąd idę.
Kulę się w sobie z każdym uderzeniem
martwego już serca. Pełznę do zupełnej
pustki…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-01-23)
https://www.youtube.com/watch?v=y5uAOpzj4gI
Komentarze (5)
Pozdrawiam jak zwykle - z podziwem dla
niepowtarzalnego klimatu tekstów i wrażliwości Autora.
Mroczny tekst. Pozdrawiam
Jak zawsze z zapartym tchem czytam Twoje mroczne
opowieści...
Pozdrawiam
wciągasz czytelnika w ten swój mroczny świat.
Wciągająca jest ta Twoja "cmentarno-piwniczna,
poetyczna proza."
Pozdrawiam:)