Per fas et nefas (fragment I)
I. Próba końca
Cześć. Dzień dobry - przyjaźnie wyciągam
prawą dłoń. Sięgam poza kadr. Witaj w moim
nieistnieniu. Słodko tu i przytulnie, choć
ciemno jak diabli.
Wymieńmy się. Poczęstuj swoją czernią,
zeskrob trochę ze ściany (jesteśmy w piecu
krematoryjnym, gdzie spłonęły Rozalki),
wsyp do miski. Zjem, udławię się. Na
śmierć. Pogłębię to, co mnie teraz toczy.
Przykryję się rubinową płachtą (strażnicy
grali o nią w kości).
Wiesz... na pozór mnie nie ma. Wiodę
spokojne nieżycie, trwam na odwrocie, po
przeciwnej stronie planszy.
Mówi do ciebie skrzydlaty truposz,
zezwłoczniak (ach, ta moja skłonność do
neologizmów!), nieostygłe zombie w t -
shircie i kapciach, czarnobylec najgorszych
zapadlisk i wzniosłych bazylik (w obydwu
miejscach - podobnie trupie zbiegowiska,
żebrak na żebraku, a jeszcze każą sobie
sowicie płacić za wstęp do owych świątyń
degrengolady, luksusuprzetkanego zużytą
strzykawką. Siwy portier chodzi z tacą,
garbata wróżka zbiera datki na dokończenie
budowy Centrum Opatrzności Panajezusowej
imienia Ludwika Waryńskiego).
Tak więc - jestem w zaniku. Jednocześnie -
rozwijam się jak mapa nieistniejącego
kontynentu, krainy wybzdurzonej podczas
spotkania z kolegami przy piwku, przez
pseudoglobtrottera, fantastę, mitotwórcę
nie wyjeżdżającego w swym mikrożyćku dalej,
niż po fajki.
Jakby drugiego mnie, JA pozorne stworzył
LIKIERAT, jakbym był likierem z liter,
rozlanym niechcący na mapę Nibylandii,
Niedolandii, nieudanej stolicy
potiomkinowskiej.
Mój duch szybuje w przestworzach, albo jest
uwięziony w pudełku zapałek. Mało ważne.
Nie wgłębiajmy się w szczegóły istotne jak
piach. Detale ważne jak gwiazdy.
Spełniam się, gram w bingo z podobnymi
sobie wietrznymi istotami. Tu każdy jest
kobietą.
I shot the cherry, zabiłem wisienkę na
urodzinowym torcie. Zwali ją zbyt
podniośle: los. Dla mnie był to p prostu
wrak Syreny sport, zaginiona perła rzucona
przez durnia przed ryj i racice.
Pomogłem tłuc młotkiem, rozbiłem ją na
bilion dwa kawałki, po czym złożyłem
ponownie. Powstała Statua Zniewolenia,
kobieta z krzyżykiem w ręce. Pomnik ha -
nocriańskiego bóstwa. Lady Christ
Superstar.
Przymknij oczy. Niech rozbrzmiewa muzyka
relaksacyjna. Najlepiej Slayer.
Pomyśl o wydarzeniu zapomnianym na zawsze.
Co pewna wieśniaczka mówiła swemu bratu w
lipcu 1318 roku (kto pamięta?). Co zjadł
kurz, przykryły strzępki zjedzonych przez
myszy kronik. Czego nikt nie ma prawa
wiedzieć, bo utonęło w koktajlu Mołotowa,
jaki bezustannie serwuje nam matuszka
Żyzń.
Czytaj spalone notatki, przekładaj na
esperanto myśli pewnego Greka z siódmego
wieku przed naszą erą. Wydobądź z zatęchłej
sadzawki to, co miało w niej pozostać na
zawsze: broń z Drugiej Wojny, jaką
pradziadek tam wrzucił, egretę, pazur
smoka, szept dziewczynki zmarłej w ósmym
roku życia.
Czas jest kanibalem, ma na imię Saturn.
Kopnij w brzuch, by wypluł dawno zżarte
dzieci.
Zobacz - wychodzą z czarnego obrazu. Za
płótno, w ścianę, w mur.
Znów przegrałeś, od pewnych spraw, raz na
zawsze postanowionych, nie ma ucieczki. I
nie pomoże rozpacz, łezki, zasmarkanie się
z bezsilnego płaczu.
Spójrz jeszcze raz na tych
zmartwychwstałych na krótko biedaków. Idę
na szarym końcu, z tobołkiem na plecach.
A teraz wyobraź mężczyznę. Włożył lufę do
ust. BUM! W powietrze wybryznęła krew,
zafurkotały zęby z wysadzonych szczęk.
Kuriozalny obrazek.
Ale żyje nasz pajac, z rozwaloną twarzą,
znosząc ból nie do wytrzymania, przykłada
gorącą lufę do skroni. Bo i po co
wegetować? Zmarnował wszystko, co mógł, po
co mu cierpienie, pomnażanie nieszczęścia?
Każdej sekundy, dnia, godziny, żałowałby
swej nieudanej próby samobójczej.
Więc, choć ręka ciągle drży, z ust tryskają
kaskady krwi, znajduje w sobie
wystarczająco dużo samozaparcia, by dokonać
kolejnego zamachu na swoje życie. Kończy
dzieło.
Tik - tak. Patrz w lustro. Głębiej, w oczy!
Wiesz, że tak trzeba. Czasami nie da się
inaczej.
Nasz bohater naciska spust. Jego myśli
wsiąkają w podłogę i sufit. Intelekt
rozbryzgowy. Zwyciężyła choroba
synkretyczna - uskoki myśli, szafowanie
nimi, bezustanna żonglerka i jednoczesna
depresja zmierzająca wprost do końca. Do
gawry,w której śpi baribal. Nie bój się -
niegroźny. To bezzębny, wykastrowany
staruch. Wstąp, pogadaj. Może wyjdziesz w
jednym kawałku.
Konfuzja - zagrożenie jest wciąż realne.
Możesz nie przeżyć spotkania z mrówką,
pożre cię stokrotka. Naucz się w to nie
wątpić.
Balansujemy na cienkiej nici. Pod nią -
morze lawy. W co trzecim piwie - cyjanek.
Dano nam świat grozy, na poły cyrkowy, na
poły głupio - fałszywy.
Wielu zachororało na wojnę. To nieuleczalna
przypadłość. Wielu kupiło ją, w płynie,
tabletkach, wojnę sproszkowaną co prawda,
wojnę - cukier - puder. Ale równie
nieludzką, co ta wypowiedziana przez
kochanych, mundurowych władców.
Ja odkopałem wojnę wiele lat temu,
znalazłem na polu. Łące. Pod drzewem. W
sobie.
Autodestrukcja jak łaszący się piesek, kot,
który mruczy ci na kolanach. Chwilę później
- to Scylla, Charybda i para Chimer.
Potyczka zbrojna z samym sobą, tysięczne
armie naprzeciw Dawida z procą. Trójgłowy
Goliat o wężowych włosach i wzroku
Bazyliszka nalewa ci piwo w barze.
Świat mi się spotwornił, zmitologizował.
Już dawno temu.
Jedziesz autobusem do gimnazjum, patrzysz
po twarzach współtowarzyszy niedoli i
zastanawiasz się, czemu oni tego nie mają,
nie okazują.
Jak prostaccy są w tej ich woli życia,
kurczowym czepianiu się maminej spódnicy,
podczas gdy mnie Gaja, Rea odtrąca i kopie.
Złośliwe gryzę ją w łydkę.
W wieku - nastu lat zapadasz na obsesję
śmierci, manię samobójczą. I dobrze, tak
trzymać, to twoje święte, najczystsze prawo
- rozbić ekran laptopa, na którym
wyświetlane są zberezeństwa.
Zmyślasz historię, jak to do bieglejszego w
literaturze faceta przychodzi pało
rozgarnięty kolega i prosi: "Napisz za mnie
list pożegnalny. Zbrzydło mi życie, będę
się wieszać. Pomóż, Rysiek. Chcę, by było
tak uroczyście i ładnie napisane. Przemowa
do żony, dzieci, że bardzo ich kochałem i
by wybaczyli mi ten - swoją drogą, często
bardzo samolubny - czyn".
Układasz podobne ciemne, humorystyczne
bajki, choć jest ci nie do śmiechu. Każda
śmierć z własnej łapy jest podszyta twoją,
przyszłą.
" Pan Jezus już się zbliża, już puka do
mych drzwi" - możesz zaśpiewać, dodając "ze
stryczkiem".
No dobrze, pośmieliśmy się, choć
okoliczności niezbyt wesołe. Nadchodzi
Zaćmienie. I nie pomoże dmuchanie na
chmury. Nie rozgonisz. Obiekt zasłaniający
Słońce leży znacznie wyżej, niż sądzisz.
Ze mną sprawa ma się inaczej. Wybrałem
Wygaszenie. Znalazła mnie Data. Nie sięgam
po nią, choć wiem, jak parszywe i
beznadziejne jest wegetowanie nie wiedząc o
jej istnieniu.
Poderwała mnie piękna Kobieta. Na głowie
szklany ma wianek, w ręku zielony badylek.
Chłoszcze w gardło, a ja umieram z
rozkoszy, podniecony jak sam diabeł.
Nie zważam na stojący w kącie zegar stary
niby świat. Wybił wszystkie kuranty.
Wytępił dźwięk. W zamarłym sercu - śniedź.
Mechanizm stał się domem pająków. Cisza tak
wielka w nim, że aż... słychać krzyk po
drugiej stronie.
Głucha pustka boli tak bardzo, że twój
wewnętrzny, ciekawski chłopak, szkrab,
którym de facto nigdy nie przestałeś być,
zaczyna słyszeć głosy z zaświatów. Karin
Stanek zawyje po niemiecku, gdy będziesz
niegrzeczny, urwisie! - grozi piastunka.
Niepomny rad - przykładasz ucho do
tarczy.Nikt nie będzie pouczał ani groził
osobie po drugiej stronie kurtyny! Aktor na
Wielkiej Emeryturze ma swoje prawa! Więc
nie przeszkadzajcie, gdy prowadzę nasłuch.
Może odezwą się kosmici, ludzie wcześniej,
głębiej i prawdziwiej zmarli niż ja. Dałby
Bóg, bym usłyszał krzyki, płacze tych,
których śmierć przewyższa moją, jest
bardziej poważna, komiczna, którzy zginęli
jadąc różowa motorynką podczas amatorskich
popisów kaskaderskich, zakrztusili się po
pijaku kiełbasą, czy zmarli w wyniku
choroby popromiennej w Nagasaki.
Miła pani śpiewa Piangero la sorte mia.
Wtóruję, barytonem, choć mam dopiero minus
sześć latek.
Dalej - ciche seplenienie. To nasz
samobójca, bezzębna ofiara broni palnej,
próbuje coś powiedzieć. Z marnym skutkiem.
Wytężam słuch. Pfefłyfy... - bełkot, niczym
kulfony rysowane przez dziecko. Gadać
pośmiertnie- potrafią nieliczni. Ich słowa
- jak mosiądz. Albo - papierowe dzwony.
Motłoch umie tylko jęczeć.
"Poglądy z second - handów, życie z Lidla.
Odi profanum vulgus et arceo" - chciałoby
się rzec. Ale będąc po tamtej, lepszej
stronie - nie za bardzo wypada. Trzeba być
miłym dla niedorosłych, dzieci ubogich
duchem.
Prawdziwie wolnym jest się dopiero po
spojrzeniu w Słońce, zagraniu pierwszej
roli u najgorszego z reżyserów.
...i tyle określeń zwykłego gnicia. Jedno
zabawniejsze od drugiego.
Komentarze (5)
Florciu uzależniona jestem od Twojej prozy :-) dziś
pierwsza część :-) komentarz napiszę jak złożę trzy w
jedną całość
Lubię Cię :-) wiesz?
Nieźle, super opowiadania, czekam na to, co będzie
dalej pozdrawiam;)
"Piraci z Karaibów" może by się uśmiali.
Masz niesamowite pomysły..To nawet nieżle gimnastykuje
umysł..
Pozdrawiam..
Nic nie mogę napisać:(