Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Z podróży do regionu Marche

(cd.Zapisków z podróży...)

A jednak wróciłam do Włoch. Kilka miesięcy później nadarzyła się następna okazja wyjazdu na saksy. W czasie poprzednich wyjazdów opanowałam na tyle język, akcent, że żal byłoby nie skorzystać z kolejnej propozycji. Zwłaszcza, że trafiła się praca w innym rejonie italiańskiego buta, a ja przeszłam już na emeryturę, wcześniejszą, bo nauczycielską. Tym razem jechałam busem do Cupry Marittimy w regionie Marche. Miało to być krótkie zastępstwo za koleżankę, która chciała spędzić święta wielkanocne z rodziną. I znowu podróż przez prawie pół Europy. Była wczesna wiosna, pogoda po drodze nam sprzyjała, choć nocki były jeszcze zimne. Przejazd przez Słowację, potem Szwajcarię... Niemal pionowe ściany Alp wyłaniały się za każdym zakrętem drogi. Wysoko w żlebach górskich połyskiwały w słońcu połacie śniegu.
Dojechaliśmy do Wenecji. Krótki postój na wysadzenie dwóch pasażerów, na jedno spojrzenie na kanały, pełniące tu funkcję ulic, kamieniczki "wyrastające" z wody, gondole przewożące ludzi i towary...
Potem przystanek w Udine, mieście o przepięknej architekturze. Szerokie, czyste ulice, prawie puste. Był już późny wieczór. Niestety, jak poprzednio, to tylko rzut okiem. Jeszcze kilka małych miejscowości po drodze, które przespałam, wymiana kierowców i o świcie cel mojej podróży - Cupra Marittima.
To, że jest to przepiękna, nadmorska miejscowość na Riwierze Palmowej, dowiadywałam się codziennie w czasie całego mojego pobytu. Miasteczko położone jest po dwóch stronach drogi między Adriatykiem a wzgórzami wschodnich Apeninów. Sama Riwiera Palmowa ciągnie się aż poza San Benedetto, Na całej długości biały piasek, żwirek lub kamienie. Piaszczysta, ośmiokilometrowa plaża z promenadą obsadzoną siedmioma tysiącami palm na przemian z oleandrami daje niesamowity efekt wizualny.
Kilka nasion palmy przywiozłam do domu i o dziwo, wyrosły mi roślinki. Dwie z nich mają ponad dwa metry wysokości, ale to pewnie zasługa moich synowych, które mają dobrą rękę do roślin. Moja dorasta ledwie do metra.

Tym razem trafiłam do rodziny emerytowanych nauczycieli. Opieka nad starszym panem, byłym dyrektorem scuola elementare (nasza podstawówka), była niemal przyjemnością. Długie rozmowy z Remo (tu wszyscy zwracają się do siebie po imieniu) na różne tematy, czytanie mu książek, wierszy, gazet... wzbogacały moje słownictwo, poprawiały akcent. Okazało się, że dotąd posługiwałam się dialektem południowym. Wieczorami po kolacji szlifowałam język z panią domu. Clara, emerytowana nauczycielka, fachowo uzupełniała moją lingwistyczną wiedzę. Rozmowy o polityce wzbogacały nas obie. Ja dowiedziałam się dlaczego Włosi głosują na Berlusconiego, a Clara miała okazję skrytykować wyprzedaż naszego majątku przez ówczesne nasze władze. - Kto wyprzedaje swoje banki, podporządkowuje się obcym rządom - powiedziała wtedy. Jeśli mówi to przeciętny obcokrajowiec, to daje do myślenia... Po obiedzie, kiedy domownicy odpoczywali, ja miałam wychodne. Dzięki temu w ciągu prawie półtora miesiąca pobytu przemierzyłam miasteczko wzdłuż i wszerz. Dotarłam nawet plażą do sąsiedniego Grottamare.
Niejednokrotnie brodziłam po płytkiej wodzie, zbierając muszelki i kamyki. Do domu przywiozłam najładniejsze okazy. Trzeba było tylko uważać na meduzy, bo zdarzały się przypadki nadepnięcia, zwłaszcza przez dzieci, a oparzenia były bolesne.
Kilkadziesiąt metrów od brzegu z wielkich bloków kamiennych zbudowano falochron chroniący plażę przed zniszczeniem. Szum fal bijących o te skały mam do dzisiaj w uszach. Wzdłuż plaży ciągnął się długi rząd knajpek serwujących głównie dania z ryb i owoców morza. Na ich zapleczach wąskie uliczki z kontenerami cuchnących rybami śmieci. Tam turyści nie zachodzą. Ja też tylko raz przeszłam, zaciskając nos palcami. Chodziłam za to na słynne włoskie lody, odżałowując za każdym razem 5€ (wtedy to prawie 20 zł!)

Wspomnienie to zakłócił tylko fakt, że byłam przy śmierci mojego pracodawcy. Jeszcze tydzień wcześniej pomagałam mu ubrać spodnie i koszulę (zawsze był elegancki), prowadziłam do stołu na wielkanocny obiad (w Italii nie chodzi się ze święconką w Wielką Sobotę, nie celebruje się wielkanocnego śniadania). Kilka dni wcześniej kazał sobie czytać wiersze nieżyjącej siostry - mojej imienniczki. Mówił mi o śnie, w którym Teresa mówiła mu, że ma już przygotowaną dla niego gwiazdkę na niebie. W noc, kiedy umarł, czuwałam przy nim, trzymałam za rękę, aby nie przycisnął sobie wenflonu z kroplówką. Nie bałam się. Był dobrym człowiekiem. Nawet jak był już słaby, to troszczył się o innych. Dopytywał o zdrowie żony (była po operacji), postępy w nauce wnuczki - Cristiny, nawet mnie pytał czy miałam wychodne, czy mam zapłacone...

W tej przykrej sytuacji miałam okazję zobaczyć zwyczaje związane ze śmiercią, z pochówkiem. Do dnia pogrzebu Remo leżał na swoim łóżku ubrany na ostatnią drogę wśród kwiatów i zapalonych świec. Odwiedzała go i żegnała się z nim rodzina, przyjaciele, sąsiedzi. Czuwali, odmawiali modlitwy. Na pamiątkę dostałam, jak każdy uczestnik pogrzebu, zdjęcie zmarłego. Po mszy kondukt żałobny, już bez księdza, udał się na cmentarz usytuowany na wzgórzu. Tylko stara część z grobami ziemnymi jest podobna do naszych cmentarzy - znalazłam tam nawet polsko brzmiące nazwiska. W nowszej części z powodu oszczędności powierzchni grobowce buduje się piętrowo. Każdy nieboszczyk ma swoją "szufladę" z tablicą imienną i wieczną lampką. Kwiaty kładzie się tu tylko w dniu pogrzebu. Potem zarządca wszystko sprząta.
Jeszcze miesiąc byłam u tej rodziny. Pomagałam porządkować mieszkanie, towarzyszyłam pani domu w jej smutku. "Załapałam" się nawet na przyjęcie komunijne wnuczki gospodyni - Paoli, które odbywało się w ristorante di pesce w niedalekiej Pescarze, serwującej dania rybne. Całe bogactwo morza widziałam na talerzu: brodetto di pesce – rosół z wielu gatunków ryb i owoców morza, pomidorów, cebuli, czosnku, octu oraz oliwy z oliwek, duszone i smażone dorsze, dorady, łososie, krewetki...
Wstrzymałam się z wyjazdem, aby zobaczyć noc atrakcji w pobliskim Grottamare. Znowu poszłam plażą, a tam po obu stronach ulicy masę straganów z pamiątkami, ciuchami, włoskimi specjałami, występy klaunów, otwarte kawiarenki, wystawy kwiatów... Dobrze, że nie miałam dużo kasy przy sobie, bo chyba całą wypłatę bym zostawiła. Przykro było żegnać się z rodziną, zwłaszcza, że się z nimi zaprzyjaźniłam. Nie przesadzę, jak powiem, że czułam się prawie jak w rodzinie.
Na drugiego czerwca miałam zamówionego busa, lecz okazało się, że jest pilnie potrzebna opieka do kontuzjowanej kobiety w moim wieku, która wróciła właśnie ze szpitala.
Przyjechał po mnie Giuseppe, przyjaciel rodziny. I tak znalazłam się w małej wiosce położonej około pół godziny drogi od Cupry w głąb lądu, niedaleko Montefiore dell’Aso.
Moim zadaniem było zaopiekowanie się kobietą w moim wieku i prowadzenie jej domu, a więc gotowanie, sprzątanie... Jej mąż, rolnik, miał sad z owocami, ogród z warzywami i pole pomidorów.
W życiu nie objadałam się tyloma brzoskwiniami, czereśniami... Na śniadanie codziennie ciasta, po południu lody, a to za sprawą odwiedzających chorą, którzy przynosili tego całe torby. Nie musiałam nawet jeść spagetti z sosem i parmezanem, które polubiłam. Na kolację smakowałam carciofo (karczochy), frittata (nasz swojski omlet) z cukinią i ziołami, naleśniki ze szpinakiem i fetą, faszerowaną cukinię, a najczęściej minestrone - zupa z warzyw - nauczyłam się je przyrządzać w poprzednich miejscach pobytu. - albo po prostu ricottę, salami, porchettę i przepyszne duże oliwki faszerowane mięsem. Tymi ostatnimi byłam tylko częstowana, sama ich nigdy nie robiła. Wiele z tych potraw przeniosłam na mój polski stół.

I tu na wsi pierwszy raz widziałam wielkie jak palec zielone pasikoniki, zwane tu grillo, których cykający głos niósł się daleko przez łąki. Tutaj też poobijałam sobie miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, jw czasie jazdy rowerem po polnych drogach. I tu sprawdziłam powiedzenie, że na wsi jest dobre powietrze jak się zamknie okna. Może trochę przesadziłam, ale ciągle ktoś robił opryski drzew, roślin uprawnych. Tyle, że mają tam dobry zwyczaj uprzedzania sąsiadów, aby pozamykali sobie okna. Swoją drogą przydałoby się niektóre z tych zwyczajów przenieść do Polski.
I znowu dni pełne wrażeń, przeżyć z poznawania nowych, ciekawych ludzi, miejsc, zwyczajów...
Takie na przykład Montefiore - miasteczko znane z licznych festiwali i zwyczajów świątecznych. Ja trafiłam na święto, w którym ulice zamieniono w przepiękne kobierce ułożone z płatków kwiatowych, liści... Łatwo było się domyśleć skąd wywodzi się nazwa tego miejsca - Góra Kwiatów.

Cuprę zdarzyło mi się odwiedzić jeszcze kilka razy i poznać przemiłych i życzliwych jej mieszkańców.
Niedługo potem wymieniłam koleżankę, która wydawała córkę za mąż. Opieka nad starszą kobietą - Cateriną, na wózku nie była uciążliwa, ale będąc z nią praktycznie sama, nie mogłam sobie pozwolić na dłuższe wychodne. Ale "odziedziczyłam" po koleżance młodą Włoszkę - Catię, która mnie odwiedzała. Okazało się, że mamy podobne zainteresowania - robótki ręczne. Robiłyśmy serwetki, ozdoby choinkowe, wymieniając się wzorami. Odwiedziłam też jej rodzinę. Miała przesympatyczną mamę, która mnie polubiła i zapraszała w gościnę. Byłam kilka razy u nich i nigdy nie wyszłam z pustymi rękami. Beatrice zaprosiła mnie z mężem w odwiedziny na dłużej, ale z tego zaproszenia nie udało mi się skorzystać. Odwiedzałam je jednak zawsze ilekroć w następnych latach byłam w Cuprze lub okolicy.

U nas była już jesień, a w Italii pełnia lata. Przyjechałam znowu na miesiąc do Cupry, awaryjnie, wymienić Ankę, która musiała wrócić do domu, a jej zmienniczka po powrocie do Polski zmarła. Młoda dziewczyna... Spakowałyśmy jej rzeczy i odesłały busem do domu. Praca jak zwykle ta sama. Dziewięćdziesięcioletnia Sofia całe dnie przesiadywała na wózku, czytała książki bez okularów(!) albo oglądała telewizję. Mieszkała w domu z siostrą i jej mężem. Po obiedzie kładłam ją do łóżka na odpoczynek i szłam na spacer.
Po tej stronie głównej drogi były wzgórza z przyklejonymi do nich, jak gniazda ptaków do ściany, domkami, do których prowadziły strome podjazdy. A wszystko tonęło w zieleni ogrodów drzewek pomarańczowych, cytrynowych, figowych i kwitnących krzewów. Przepiękny widok. Wielokrotnie zapuszczałam się tymi dróżkami, aby z góry popatrzeć na miasto, na morze, aby posmakować figi, które zwisały kusząco poza ogrodzenia. Aby upajać się zapachem tych wszystkich owoców. Czyż mogłam ominąć taką okazję?

Jeszcze dwa razy odwiedziłam te okolice np. na południe od Cupry i Grottamare leżące San Benedetto - miasto przepięknie położone, z jednej strony morze, z drugiej wzgórza dochodzące do kilkuset metrów n.p.m. podobnie położone jak Cupra, ale mające większe możliwości przestrzennego rozwoju.
Pod opieką miałam bezkontaktową, leżącą staruszkę, karmioną tylko przez sondę, która spała całymi dniami. Zakupy i gotowanie praktycznie tylko dla siebie... ale kto by się przejmował jedzeniem, owoce, lody, ciastka... i ewentualnie frutti di mare: mule, ośmiorniczki (a jakże) i nawet nie przeszkadzało mi, że na mnie "patrzą", opłukane pod kranem i na patelnię.
Dzięki możliwości codziennego wychodzenia na plażę (w południe wszyscy tu mają sjestę) opaliłam się i nikt by nie powiedział, że byłam w pracy.

I tu taka ciekawostka, która mnie zaskoczyła. W San Benedetto spotkałam dużo czarnoskórych mieszkańców z Afryki. Zajmowali się handlem obnośnym. Niektórzy sprzedawali tylko skarpetki, z którymi chodzili po domach. Nie wiem po co Włochom tyle skarpet, ale zawsze od nich kupowali. Właściwie tłumaczyli mi to tym, że lepiej dać im zarobić, niż mają kraść, albo żebrać. Niby rozsądnie. Inni chodzili po plaży i sprzedawali turystom paciorki, korale i inne ozdoby. Kiedyś leżałam na plaży i... nagle "słońce zgasło". Otwieram oczy, a nade mną stoi stary Murzyn w kapeluszu, z siwą brodą... i mówi (równie "dobrze" jak ja): "signora comprare perline" (pani kupić korale). Ale się wystraszyłam...

Pamiętam też krótki pobyt wczesną wiosną w małej, górskiej wiosce koło Fermo. Opieka nad dosyć uciążliwą pacjentką, głównie z powodu jej wagi, była trudna, ale rodzina starała się pomagać mi przy przenoszeniu jej z łóżka na wózek i odwrotnie. Jej mąż - Claudio, jeszcze żwawy, przemiły staruszek polubił moje gotowanie, tak że po dwóch miesiącach musiałam poszerzać mu spodnie. Koło ich domu rosły mimozy. Właśnie zakwitły tysiącem żółtych kuleczek na wiotkich, niczym u naszej iwy, gałązkach. Spacerując miejscową serpentyną (tam i z powrotem) upajałam się widokami budzącej się przyrody. Niedzielę miałam wolną. Claudia - córka gospodarza, wiozła mnie na cały dzień do Fermo. Jest to miasteczko ze starą zabudową, wąskimi uliczkami bez chodników (większość tych miasteczek jest tak zabudowana), fontanną na rynku z ujęciem źródlanej wody - miejscem zbierania się pracujących tu Polek, pięknym starym kościołem. Z Fermo rozciąga się piękny krajobraz z dobrze utrzymanymi gajami oliwnymi i winnicami. Symbolem miejscowości jest cieniutki makaron ręcznie wyrabiany prawie od stu lat, którym zachwycał się nawet Jan Paweł II. Poza tym są i inne przedsiębiorstwa rodzinne z najbardziej znanym wytwórcą butów, kapeluszy i torebek - słynna Prada. Wyroby te są sprzedawane w licznych tu sklepach, niestety oglądanych przeze mnie przez szybę(niedziela). Z Fermo jest dobre połączenie autobusem do miejscowości nadmorskich, a dalej koleją. Raz skorzystałam z tej komunikacji, aby odwiedzić przyjaciół w Cuprze. Uwaga! Nie zgubiłam się!

Dobrze wspominam ten wyjazd, zresztą jak każdy inny. Szybko zapomina się niemiłe momenty, takie jak chociażby te, kiedy w pierwszych dniach chciało się płakać, bo nie można było zrozumieć obcej mowy, a trzeba było wykonać polecenie. Ale w sytuacji bez wyjścia, człowiek chwyta się różnych pomocnych sposobów na przykład wodzenie za wzrokiem rozmówcy, noszenie słowniczka w kieszeni, co akurat przy niepiśmiennych staruszkach w Kalabrii na nic się zdało. Jak nie mogłam kogoś zrozumieć, to prosiłam tylko: lentamente, por favore. Mówił do mnie powoli i jakoś szło zrozumieć. Języka uczyłam się również z włoskich filmów. Wtedy w telewizji leciał Don Mateo (nasz Ojciec Mateusz). Lubiłam oglądać programy kulinarne, reklamy i tłumaczyć je sobie. Takie chwile jak pierwsze gotowanie sosu do spagetti, kiedy zapryskało mi całą kuchnię i usłyszałam: "Polacca, Polacca", kiedy stłukłam jedyny fajansowy talerz, na którym ja jadłam, a Pepe powiedział mi, że teraz będę jadła na plastikach, spotkania ze skorpionami, z wężem, tłumaczenia się karabinierom (nie miałam dokumentów przy sobie), dzisiaj mogę opowiadać jak anegdoty. Wtedy, oj, było nie miło.

W czasie tych podróży poznałam wiele Polek, Ukrainek - różne: młodsze i starsze, mądre i trochę mniej, trzeźwe i nie zawsze. Wiele z nich musiało opuścić dom, rodzinę nawet małe dzieci, aby często ratować budżet domowy, albo zbudować dom. Ja miałam ten luksus, że jeździłam w czasie wakacji, potem będąc już na emeryturze (wcześniejszej, bo nauczycielskiej) na krótko, miesiąc, dwa. Zawsze mogłam zrezygnować, nawet w trakcie pobytu, gdy np. podopieczny był za ciężki lub miejsce konfliktowe. Ale były kobiety, które pracowały przy chorych psychicznie lub w domach, gdzie jadło się tylko makaron z sosem popijany winem... i popijały to dostępne winko, aby zapomnieć o swojej trudnej sytuacji, popadając czasem w alkoholizm. Ale trzeba przyznać Włochom, że zajmują się swoimi wiekowymi rodzicami, dziadkami, nie oddają ich do domów opieki. Inna rzecz, że mają możliwości finansowe do zatrudnienia kobiet do opieki, ale trzeba wszystkiego dopilnować samemu, bo trzeba przyznać z przykrością, że zdarzają się i takie "opiekunki", które zaniedbując swoje obowiązki, doprowadzają do odleżyn u podopiecznego.
Miałam też spotkanie "pierwszego stopnia", co prawda przelotne, z czarnoskórym biskupem, który na czas świąt był zakwaterowany u rodziny, gdzie pracowała moja znajoma. Opowiadał, że chce zostać świętym...

Powroty do domu też były ciekawe. Ludzie najczęściej wracali z kilkoma bagażami obdarowani kilkukilogramowymi serami, oliwą, proszkami, winem, ciuchami, a nawet meblami, rowerami z tzw. wystawek to jest rzeczy wystawianych na ulicę w określonych dniach. Sama z jednego wyjazdu wracałam z dwiema reklamówkami brzoskwiń, które w wysokiej temperaturze prawie się ugotowały i trzeba było je szybko zjadać. Innym razem z serem i oliwą, a nawet z szampanem, który dostałam w prezencie.
Zawsze wyjeżdżałam stamtąd z obietnicą, że może jeszcze wrócę. Bo do pięknych miejsc i przyjaznych ludzi chętnie się wraca, choć ostatnio tylko myślami.

autor:Teresa Mazur

Spisane w 2008 roku po serii podróży, z naniesionymi dziś poprawkami

Dodano: 2022-01-07 22:51:41
Ten wiersz przeczytano 1747 razy
Oddanych głosów: 28
Rodzaj Monolog Klimat Refleksyjny Tematyka Przygoda
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (43)

Babcia Tereska Babcia Tereska

Halinko, Bodku, miło mi, dziękuję za podobanie.

Pozdrawiam

Pan Bodek Pan Bodek

Umiesz przekazac. Dobrze sie czyta Twoje opowiadania.
Bardzo duzo sie dowiedzialem. Dziekuje Teresko. :)

Pozdrawiam serdecznie :)

mala.duza mala.duza

nie byłam nie widziałam... marny ze mnie podróżnik
ciekawie napisane gratuluję pióra

Babcia Tereska Babcia Tereska

Mily, Kazimierzu,Sisy, dzięki za poświęcony czas i
koment.
Pozdrawiam

sisy89 sisy89

Super, ciekawy tekst pełen wspomnień :) Z
zainteresowaniem czytałam :)
Pozdrawiam serdecznie

Kazimierz Surzyn Kazimierz Surzyn

Takie wspomnienia pozostaną na zawsze, pozdrawiam
ciepło.

Mily Mily

Relacja pełna emocji.
Pozdrawiam :)

Babcia Tereska Babcia Tereska

Kochani, bardzo się cieszę, że podoba Wam się moja
proza.
Dziękuję za czytanie i komentowanie.
Miłej niedzieli życzę

użytkownik usunięty użytkownik usunięty

Witaj Teresko.
Warto było poczytać, niezwykle wciągające.
Serdecznie pozdrawiam.
;)

a-typowa-b a-typowa-b

Nigdy nie byłam we Włoszech, bardzo fajny tekst.
Pozdrawiam

Kika88 Kika88

Z przyjemnością przeczytałam
Pozdrawiam serdecznie

Kri Kri

Za ANDO, pozdrawiam serdecznie:)

Babcia Tereska Babcia Tereska

Grażynko, wiem kto, czasem się przeoczy.
Mario, znalazłam te dwie zbędne literki
Pozdrawiam wszystkich.

wolnyduch wolnyduch

P.S Niestety mimo, że się napracowałaś, Teresko widzę,
że ilość głosów nie zgadza się z ilością
odwiedzających, co nie jest fair, msz.
Mnie rzadko z powodu gapiostwa się zdarzy, że nie dam
oceny, ale często wracam do wierszy i naprawiam swój
błąd, jeśli się przytrafi.
Dobrego dnia życzę, Teresko :)

krzemanka krzemanka

Bardzo, bardzo ciekawie. Od początku do ostatniego
zdania, czytałam z niesłabnącym zainteresowaniem.
Miłej soboty Teresko:)

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »