Tadeusz (odc. 21)
Ostatnie promienie dnia zamierały na
wysokości sufitu i wyższych częściach
ścian. Tu na dole, gdzie siedział, było
niemal już ciemno.
Podniósł się i wyprostował swoje zdrętwiałe
ciało i otworzył dłonie. Po rozciągnięciu
obu ramion palce jednej i drugiej ręki
dotykały przeciwległych ścian. W drugą zaś
stronę odległość pomiędzy przeciwległymi
ścianami celi mógł odmierzyć na cementowej
posadzce trzema swoimi stopami. Przy samym
narożniku między ścianą a sufitem, mniej
więcej na wysokości trzech metrów, miał to
jedyne światło, pod warunkiem, że
cieplejszy wiatr wydmuchał śnieg z małego
okienka, tak jak to miało miejsce wtedy,
tego dnia, gdy go tu wepchnęli. Jak
przyszła wiosna, to mógł cieszyć się coraz
większą ilością tego światła, tego
drogocennego daru z nieba.
Był tu „zakwaterowany” już trzeci tydzień,
a to duża ilość czasu na myśli,
wspomnienia, sny, widzenia, rozmowy,
krzyki, krajobrazy. Wszystko jak w
korowodzie odradzało się w jego pamięci,
mieszało z rzeczywistością, przestawało być
realne.
Realne były tylko ten dzbanek, co im tu
rano wstawiali wypełniony wodą, a zabierali
kubeł z cuchnącą zawartością, po
opróżnieniu którego zwracali go niemal tak
samo cuchnący, ale na razie na początek
pusty. W okolicach południa wlewali im do
drewnianych misek trochę cuchnącej,
wodnistej zupy i dawali po pajdzie
czerstwego, gliniastego chleba. Mniejszej
lub większej, zależnie od tego, jak się tam
komuś w kuchni ukroiło. Miało być po pół
kilo na głowę, ale starczało mu tylko na
ten jeden posiłek. Wciąż był głodny, więc
cały ten nędzny chleb zjadł od razu.
Za każdym razem świecili silnym reflektorem
po podłodze, jakby sprawdzali, czy czegoś
nie ukrywają. „A cóż ja tu mogę ukryć” –
myślał wtedy za każdym razem. Przecież miał
już za sobą sześć lub więcej rewizji
osobistych, z czego przy dwóch kazali mu
się rozebrać do naga. Przynajmniej właśnie
wtedy w obu przypadkach pozwolili mu się
umyć w ciepłej wodzie i dali kostkę mydła.
Wygrzał się wtedy jak nigdy przedtem.
Teraz znowu usiadł w kącie, oparty o
ścianę. Kożuch chronił go trochę przed
chłodem, był gruby, długi do kolan, a
kiedyś miał jeszcze skórzany pas, który mu
Ruscy zabrali w poprzednim więzieniu we
Lwowie. Dostał go w leśniczówce niedaleko
Dubienki, ale po ukraińskiej stronie Bugu,
gdzie przez jakiś czas zimowali do połowy
lutego i zbierali siły i środki na forsowne
przejście pod Lwów. Całe szczęście, że choć
stary, to pasował na niego. Wystarczyło
tylko pozaszywać dwie dziurawe kieszenie,
reszta była w porządku. Ten, co miał od
początku wojny, w którym przemierzył cały
szlak ze swoją baterią haubic od Lidzbarka
aż pod Lublin, na pewno by mu nie
wystarczył. Zresztą był już tak zniszczony
i podarty, że jego podwładni wyraźnie mu
współczuli na początku grudnia, gdy
temperatura spadła poniżej 20 stopni mrozu.
Wtedy nawet jego gruby sweter nie pomagał.
Zawsze jednak był w ruchu, ćwiczył,
walczył, biegał, dreptał, skakał,
podskakiwał, co ułatwiało zachowanie dobrej
kondycji i utrzymanie ciepła.
Tam właśnie, po kilku tygodniach zimowego
instruktażu i po odpoczynku w tej
leśniczówce, przyszedł rozkaz z dowództwa
okręgu lwowskiego ZWZ (*), by iść do Lwowa,
a dalej na zgrupowanie w okolice Tarnopola.
Miało to związek z tym, że sowieci
zrealizowali dziesiątego lutego wielką
wywózkę Polaków z tamtych terenów na
Syberię. Nie było wiadomo dokładnie, co
mieliby robić tam na miejscu, nowe rozkazy
miały przyjść do nich dopiero w odpowiednim
czasie.
Było ich teraz szesnastu, pod jego komendą,
jedynego oficera w drużynie. Całą broń
długą, karabiny i dwa erkaemy, zostawili
zabezpieczone w leśniczówce – kiedyś tu
wrócą i zabiorą. Zabrali tylko broń krótką
– pistolety i granaty. Pierwszy odcinek w
osłonie lasu mieli iść razem, potem mieli
się rozdzielić na grupy po dwie, trzy osoby
i spotkać na wyznaczonej mecie we wsi pod
Tarnopolem. Nawet i tego adresu nie znał,
miał się dowiedzieć na miejscu od
łącznika.
Ktoś ich musiał wsypać, bo raptem już w
środku drugiej nocy przy przechodzeniu
przez lasy, gdy zgodnie z planem byli
jeszcze razem, ośnieżone pnie i konary
rozświetliło kilka reflektorów i sowieci
puścili kilka krótkich i dłuższych serii z
automatów w ich kierunku. Usłyszeli donośny
wrzask: „Ruki wwierch!” Nie wiedział
dokładnie, ile osób trafiły kule, ilu
zostało rannych i w jakim stopniu. Światła
reflektorów latały i wirowały w
ciemnościach, ale też nie było czasu na
rozglądanie się. Kto mógł, chował się za
drzewami.
- Chować się za drzewa i ognia! –
wykrzyczał rozkazy. – Wycofać się!
Ognia!
Trudno było strzelać, jeszcze trudniej
trafić, bo przeciwnika nie było widać.
Przypomniał mu się wtedy jego ostatni bój z
Niemcami za Tomaszowem Lubelskim, 27
września. Już wiele dni wcześniej zabrakło
amunicji dla ich baterii haubic, kazali im
je zniszczyć. Zostały im jedynie karabiny,
bagnety, pistolety i granaty.
Wtedy także wyłoniła się znienacka grupa
niemieckich strzelców, którzy pierwsi
zaczęli do nich strzelać. Padli wtedy na
ziemię i odwzajemnili się ogniem z dwóch
ostatnich karabinów maszynowych, jakie
mieli. Wtedy ich przeciwnicy wycofali się.
Chyba nie chciało im się ryzykować, bo
przecież wiedzieli, że polskie dywizje w
rejonie Lublina już poddały się
poprzedniego dnia, więc po co mieli iść na
hazard z jakimiś niedobitkami.
Pomimo kapitulacji Frontu Północnego pod
Krasnobrodem postanowili wydostać się z
osaczenia na własną rękę, co udało im się
wtedy pod osłoną lasu i w nocy. Było ich
dwudziestu, lecz jeden zrezygnował i
wrócił, by trafić do niemieckiej niewoli.
Wszystko z powodu zranionej nogi, przez co
nie mógł iść dalej. Pozostała
dziewiętnastka postanowiła nie poddawać się
i spróbować przedrzeć do granicy z Rumunią.
Niestety, sojusznik Hitlera, sowiecka Armia
Czerwona stała już we Lwowie i nie mieli
szans przebić się na południe. Musieli
zrezygnować, zawrócić i schronić się w
lasach koło Dubienki, ale po drodze znów
trzech następnych ubyło z oddziału. Nie
wiedział dokładnie, dlaczego, ale przecież
nie zdezerterowali, bo kapitulacja wojska
oznaczała możliwość oddania broni i powrotu
do domu.
Natomiast wszyscy pozostali, razem
szesnastu, jeszcze w grudniu stali się
żołnierzami nowej konspiracyjnej armii,
Związku Walki Zbrojnej. Uważali, że nigdy
nie straciła ważności ta przysięga, którą
złożyli wcześniej wobec majestatu
Rzeczypospolitej. On taką przysięgę też
składał, przysięgę oficera Wojska
Polskiego, podczas promocji w szkole
oficerskiej artylerii, niemal równo trzy
lata wcześniej. Złożył przysięgę i był jej
wierny.
Na nieszczęście ta pierwsza ich akcja
zakończyła się tragedią, bo wpadli w
zastawioną przez sowietów pułapkę. Po tych
pierwszych strzałach zaczęli się wycofywać,
ostrzeliwując się w kierunku tych
reflektorów i jakichś postaci, widocznych
przed nimi jak zjawy na białym śniegu.
Nagle tamci z przodu przestali strzelać,
nie wiadomo dlaczego. Zaraz się to
wyjaśniło - teraz nastąpiły bowiem dwie
serie w górę za ich plecami i znowu
usłyszeli krzyk:
-Ręce w górę! Poddać się, jesteście
otoczeni! – i znowu kilka serii w górę.
Byli więc osaczeni, a przerwa w strzelaniu
wynikała z tego, że Rosjanie mogliby się
wzajemnie pozabijać. Kilku jego ludzi
leżało na ziemi, być może ranni, jeden czy
dwóch z leżących dalej strzelali
pojedynczymi strzałami.
Zawsze można było analizować, co by było,
gdyby, ale w tamtym momencie zwątpił w
celowość poświęcania swoich ludzi i w
dalszą obronę. Ich było tylko szesnastu, a
tamtych chyba z sześćdziesięciu,
uzbrojonych, dobrze ukrytych wśród drzew i
w ciemnościach nocy. Potem się okazało, że
trzej spośród nich próbowali się wymknąć z
pułapki. Dwóm się udało – uciekali
ostrzeliwując się przed siebie i w tych
ciemnościach zdołali się przedrzeć pomiędzy
drzewami. Trzeci pozostał na zawsze na
śniegu, tak jak jeszcze dwaj inni, którzy
do końca bronili się przed pojmaniem.
Zostało ich w końcu jedenastu, z czego dwaj
byli ranni. Cała grupa była otoczona i nie
było szans się urwać z obławy, więc
najpierw on, a potem pozostali podnieśli
ręce do góry. Odebrali im broń, kazali
kłaść się w śnieg z twarzą do dołu i
spętali ręce powrozami z tyłu na plecach.
-Każda próba ucieczki lub oporu to kula w
łeb – usłyszeli od jakiegoś NKWD-zisty,
chyba oficera.
Zapędzili ich do śródleśnej drogi, gdzie
wsadzili do stojących tam trzech
ciężarówek. Kazali usiąść na zimnych,
oblodzonych deskach podłogi, okrakiem jeden
za drugim, a dookoła nich na ławkach
usiedli żołnierze z wycelowanymi w nich
lufami karabinów z zatkniętymi bagnetami.
Skuli im nogi łańcuchami i zawieźli jeszcze
nad ranem do Kowla. Dopiero w środku
więzienia popuścili im trochę te więzy na
rękach, a potem jeszcze pozwolili zdjąć
łańcuchy i sznury. Jego i dwóch innych z
jego oddziału oraz kilku innych z tego
więzienia od razu zapakowali do dwóch
ciężarówek, stojących na dziedzińcu.
Posadzili w taki sam sposób, jak poprzednio
– jeden za drugim. Byli znów skuci
łańcuchami, bez wody i jedzenia od
poprzedniego wieczoru. Jeszcze przed
południem wyjechali z zasypanego śniegiem
miasta, opuszczając je przy ładnej
słonecznej pogodzie.
Zawieźli ich teraz na południe, jak się
potem okazało – do Lwowa. Ironia losu
sprawiła, że szybciej tu dotarł, niż było
zaplanowane wtedy, gdy wychodzili z
leśniczówki. Był bowiem na miejscu tego
samego dnia przed północą, a całą drogę aż
do nocy spędził w ciężarówce. Zmarzł na
kość, a jeden z więźniów miał odmrożone
stopy. Dostał po drodze na postoju miskę
ciepłej, gęstej zupy, którą zjadał powoli
zdrętwiałymi rękami, żeby nie uronić ani
kropli. Jeden z żołnierzy dał im z menażki
do popicia trochę gorzałki, co niewiele mu
dało, bo tylko lekko zwilżył usta. Nie
lubił pić alkoholu, co jak na oficera było
dość wyjątkowe, ale jego sportowy tryb
życia nie sprzyjał popijawom.
Najpierw, od razu po przyjeździe, wsadzili
ich do wspólnej celi, gdzie było już
wcześniej ze dwadzieścia kilka osób, może
nawet więcej. Chyba sami Polacy, „wrogowie
ludu” i władzy komunistycznej.
Współwięźniowie przyjęli ich dość obojętnie
- była już późna noc, część ludzi spała,
jeśli miała gdzie. Kilku się z nimi
przywitało, nawet się przedstawili, lecz
praktycznie nic z tego nie zapamiętał.
-Witajcie, czujcie się jak u siebie –
mruknął jeden z więźniów, a drugi dodał:
-Głód, smród, wszy, pluskwy – to nasze
największe atrakcje.
Jeszcze do tego, jak się okazało, tłok,
leżenie i spanie na ziemi, jeśli było na to
miejsce. Niektórzy szczęśliwcy mieli
sienniki wspólne na dwóch - trzech, ale ci,
co przyszli później, mieli tylko swój
płaszcz lub kożuch, jeśli go mieli. Jemu
się udało, bo jeszcze miał.
Wciąż kogoś w nocy brali na przesłuchanie,
to chyba była ulubiona pora przesłuchań i
tortur dla NKWD. Jego wzięli pierwszy raz w
nocy po drugim dniu od aresztowania.
Wszedł do celi NKWD-zista i wyczytał:
-Jacek Władimirowicz, Tadeusz
Maksymilianowicz … - jeszcze ktoś trzeci i
czwarty, nie pamiętał. Jak się okazało,
wszyscy z nazwiskami na literę C, Cz i Sz –
taki mieli system, porządkowany rosyjskim
alfabetem.
Zapisali go tutaj jako Tadeusz
Maksymilianowicz Cieżki, z „otczestwem” po
ojcu Maksymilianie.
-Kiedy urodzony? – zapytał śledczy. –
Dwadcat czetwiortyj oktiabra 1916 goda –
powtórzył po tym, jak usłyszał odpowiedź
więźnia, a żołnierz protokolant przy
bocznym stole zaczął zapisywać ręcznie
„zeznania” do protokołu, na kolejnych
kartkach.
- Gdzie urodzony? Nakło, województwo
pomorskie, obecnie Prusy Zachodnie, Niemcy
– sylabizował NKWD-zista.
-Ostatnio zamieszkały? Toruń, województwo
pomorskie, obecnie Prusy Zachodnie,
Niemcy.
Następne pytania już nie były takie łatwe i
nie wiedział, jak na nie odpowiadać,
zwłaszcza, że weszli dwaj następni
oficerowie NKWD-ziści i jeszcze jeden,
potężny osiłek o budowie boksera wagi
ciężkiej. Ten właśnie miał się nim zajmować
w sposób „indywidualny”.
-Zabiłeś na spółkę z innymi bandytami dwóch
żołnierzy Związku Sowieckiego. Będziesz za
to rozstrzelany, za ten bandycki napad –
padło oskarżenie.
-Nieprawda, nigdy nie zabiłem żadnego
żołnierza waszej Armii – odpowiedział, za
co otrzymał z tyłu pierwszy cios w kark od
„boksera”. Z bólu aż podskoczył na swoim
stołku i zaryczał chrapliwie.
-Na ringu nie miałbyś szansy tak mnie bić z
tyłu – wycedził po chwili, gdy już doszedł
do siebie i obrócił się częściowo w
kierunku oprawcy.
-Nie przeżyłbyś trzeciej rundy – dodał,
krytycznie oceniając możliwości tamtego. –
Jesteś za ciężki i za wolny – wyjaśnił.
„Bokser” zamierzył się do drugiego ciosu,
ale oficer powstrzymał go jednym ruchem
ręki.
-Chcesz powiedzieć, że znasz się na
bokserce? – zapytał. –Nazwisko masz
„Ciężki” co wcale nie znaczy, że jesteś
ciężki, chociaż rzeczywiście jesteś dobrze
zbudowany.
-Po naszej kuracji każdy robi się chudszy i
gorzej zbudowany – mruknął drugi oficer do
pierwszego i zapalił papierosa. Obaj się
roześmiali złowrogo i kazali śledczemu
prowadzić dalej przesłuchanie. Po godzinie
w pomieszczeniu było ciemno od dymu
papierosowego.
-Zabiłeś dwóch żołnierzy Armii Czerwonej w
lesie w lubomelskim rejonie, w wołyńskiej
obłasti – ponownie oskarżył go śledczy. –
18 lutego 1940 roku, około godziny drugiej
w nocy, wspólnie ze swoimi wspólnikami.
Wszystkich was sukinsynów aresztowaliśmy i
poniesiecie za to wszyscy stosowną karę,
wymierzoną w imieniu ludu radzieckiego.
-Czyli zdechniecie, jak inni przed wami i
po was. Wy, Polacy, nie macie tutaj szans –
zawyrokował oficer.
-To niemożliwe, nikt z waszych wtedy nie
zginął. Rozkaz mój wtedy był: strzelać
powyżej celów, tylko na postrach –
zaryzykował, co spowodowało drugi cios
„boksera”, tym razem tuż powyżej prawej
nerki. Może nieco mniej dotkliwie to
odczuł, bo trochę zdołał się uchylić,
dzięki swojemu refleksowi, osiągniętemu po
wieloletniej praktyce i doświadczeniu na
ringu.
Śledczy też zapalił papierosa i
flegmatycznie zapytał:
-Jakim prawem w ogóle kazałeś strzelać do
żołnierzy Armii Czerwonej? Za to
przestępstwo możesz być powieszony, nawet
jeśli nikogo z naszych nie zabiliście, bo
nie umiecie nawet dobrze strzelać.
-Jest wojna. Dali nam broń i rozkazali
bronić naszego kraju. Wy też byście
bronili. Było ciemno, nie widziałem, do
kogo strzelamy. Myśleliśmy początkowo, że
do Niemców.
„Bokser” znów uznał to za kłamstwo i
chciał bić, ale oficer znów go powstrzymał
i ruchem ręki polecił śledczemu
kontynuować.
-Padła komenda „ruki wwierch” - to jest
rosyjska komenda, nie germańska! Kazałeś
strzelać do Rosjan, nie do Niemców i
wiedziałeś o tym, faszysto i morderco! –
wrzeszczał dalej.
-Po tym, po wydanej komendzie dopiero
mogliśmy wiedzieć, że mamy przed sobą
Rosjan. Przedtem myśleliśmy, że Niemców.
Dlatego po waszej komendzie „ruki wwierch”
myśmy już wtedy strzelali tylko tak, by nie
trafiać waszych. Tylko na postrach, by mieć
szansę odejść, uciec.
Na razie dali mu spokój, a śledczy zmienił
temat.
-Jaki masz pseudonim?
Nie odpowiedział, za co oberwał od
„boksera” w tył głowy.
-Twój pseudonim! Czy „Leszek”? – padło
dodatkowe pytanie.
-Nie mam żadnego pseudonimu. Jestem
oficerem polskim i biorę udział w wojnie
obronnej przeciw armii niemieckiej – padła
odpowiedź.
-Przecież wojna jest skończona! Waszej
armii już nie ma, tak samo jak i tej waszej
zasranej Polski, która zdechła w zeszłym
roku! – wrzasnął oficer NKWD.
-Wojna jest skończona? Nic o tym nie wiem.
Nie dotarł do mnie żaden rozkaz, że
skończona i żeby zakończyć walkę. Dopiero
wy mi teraz mówicie, że wojna jest
skończona.
Tym razem oficer wstał i wezwał drugiego
osiłka. Jak ten tylko wszedł zza drzwi, to
razem z „bokserem” poderwali Tadeusza ze
stołka, zaciągnęli kilka kroków i sprawnie
wyprostowali mu ręce nad głową, sznurami
zawiązując je razem do potężnego stalowego
haka, umieszczonego w suficie. NKWD-ziści
zerwali z jego ciała koszulę i na jego gołe
plecy spadło teraz sześć potężnych uderzeń
grubym i twardym, metrowym kawałkiem kabla
elektrycznego. Ciało wstrząsnęło się w
konwulsjach, z gardła wydobył się jęk,
długi i chrapliwy.
-Czy twój pseudonim w tej waszej cholernej
bandzie to „Leszek”?
Nie odpowiedział, udał, że stracił
przytomność. Trzy nowe ciosy kablem nie
wywołały już tym razem żadnego jego
odgłosu. „Bokser” chlusnął mu w twarz kubeł
zimnej wody. Otworzył oczy i nawet się nie
otrząsnął, lecz za chwilę przymknął je
znowu.
-Wszystko o tobie wiemy, job twoju mać!
Wiemy, jaki masz pseudonim, gdzie służyłeś,
gdzie się ukrywałeś i jaką masz funkcję w
tym waszym bandyckim oddziale! – wrzasnął
mu nad uchem oficer.
Tadeusz zwisał bezwładnie, podwieszony do
sufitu. Jego silne mięśnie rąk i nóg były
wiotkie i nie utrzymałby się w takiej
pozycji, gdyby nie sznury, które go
trzymały do haka. Nic nie odpowiedział,
zamknął oczy jakby znów tracąc przytomność.
Nie obudziły go nawet następne uderzenia
kablem i drugi strumień zimnej wody na
twarz i tors.
Zrobili przerwę w przesłuchaniu, a po
odwiązaniu sznura więzień upadł na podłogę.
Odeszli na bok, zapalili papierosy. Usiedli
przy bocznym stoliku i jeden z nich wyjął
karty.
-Noc jest długa, mamy czas – powiedział i
rozłożył karty na stole.
Grali kilkanaście minut, rozluźnieni,
rozbawieni, w tym czasie osiłki i pozostali
dwaj żołnierze także usiedli i zapalili.
Potem wrócili do niego ponownie. W słabym
świetle czterech żarówek polski oficer nie
ruszał się i nie wyglądał dobrze, nawet dla
tak zaprawionych w biciu i torturowaniu,
jak oni.
-Niemożliwe! Na pewno udaje, job jego mać –
zaklął oficer i kopnął go w brzuch. Tadeusz
znów nie wydał żadnego odgłosu.
Śledczy podniósł się i z małym zdjęciem
kobiety podszedł do leżącego.
-Jak nie będziesz z nami współpracował, to
ją tak urządzimy, że już jej nigdy nie
poznasz – krzyknął, podtykając mu pod nos
zdjęcie. Tadeusz nie zareagował. Mógł
jednak nie słyszeć, nie rozumieć, nie
rozpoznawać.
Na znak oficera dwóch osiłków podniosło go
i posadziło na stołku. Widać, że osunąłby
się na podłogę, więc oficer kazał go im
przytrzymać. Jeden złapał go za włosy i
odciągnął mu głowę do tyłu, a drugi
chlusnął na twarz znowu pół wiadra zimnej
wody.
Tym razem Tadeusz otworzył oczy i rozejrzał
się po swoich oprawcach. Śledczy ponownie
podetknął mu zdjęcie i spytał:
-Kto to jest? Czy wiesz, że jak nie
będziesz odpowiadał zgodnie z prawdą na
nasze pytania, to ją załatwimy, tę twoją
zdzirę?
-To moja siostra, starsza ode mnie o dwa
lata. Nie żyje już od trzech lat, zmarła na
tyfus – skłamał. Jego siostra rzeczywiście
zmarła kilka lat temu, ale na zdjęciu
wydobytym z jego portfela był ktoś inny.
-To dlaczego masz to zdjęcie tak podpisane:
„Ukochanemu T. od L.”? Tak pisze siostra
do brata, ty kłamliwa polska świnio? –
wyraźnie wściekł się śledczy.
-To jedyne zdjęcie, jakie mi po niej
zostało. Ona dała je dużo dawniej
Teodorowi, swojemu narzeczonemu, a ten po
jej śmierci oddał mi je. Ten jej podpis z
tyłu był dla niego i brzmiał: „Ukochanemu
Teodorowi od Ludwiki”.
Wszyscy spojrzeli po sobie, a śledczy
mruknął:
-Nie sprawdzisz tego… kłamie, albo i
nie.
-Skąd znasz się na bokserce? – zapytał
oficer, znów zmieniając temat.
-Jestem zawodnikiem wagi półciężkiej,
walczyłem w mistrzostwach naszej armii. W
zeszłym roku nie przegrałem żadnej walki na
ringu. We wrześniu miałem bronić tytułu
mistrzowskiego w Wojsku Polskim, ale walki
nie odbyły się. Nigdy nie biłem bezbronnego
ani nikogo nie uderzyłem z tyłu.
-Nie sprawdzisz tego… - znów orzekł po
cichu śledczy. Tadeusz nie był pewien, do
czego miało się to odnosić, ale wyczuł w
tonie głosu odrobinę respektu wobec tego,
co usłyszał od niego śledczy.
Różne pytania padały jeszcze przez ponad
trzy godziny. Pytania mądrzejsze i głupsze,
związane z wojskiem i z jego życiem
prywatnym, ale też takie, że zupełnie nie
wiedział, dlaczego je zadano i czego
miałyby dotyczyć. Świecili mu lampą prosto
w oczy i nie pozwalali się ubrać, chociaż
siedząc wpół rozebrany bez ruchu na stołku
zdążył dobrze zmarznąć i zaczął się w końcu
trząść jak liść na wietrze.
Dwaj oficerowie, jeden śledczy i dwa osiłki
wychodzili gdzieś i wracali, jedli, pili,
palili papierosy. Pili wódkę, grali w
karty, śmiali się, klepali go po plecach i
po głowie, dawali nawet kuksańce, ale już
go nie bili tej nocy. On cały czas tylko
siedział na tym twardym stołku, nic nie
pijąc i nic nie jedząc, czasami trzymany za
włosy w pozycji wyprostowanej.
Nad ranem, po tym pierwszym przesłuchaniu,
kazali mu się ubrać i wepchnęli go z
powrotem do celi, gdzie wszyscy twardo
spali. Ułożył się na jedynym wolnym miejscu
na podłodze przy drzwiach.
Pomimo bólu, pomimo zimna i pomimo pluskiew
– natychmiast zasnął, otulony swoim
kożuchem.
Z uśmiechem na ustach śnił o Lesi,
kobiecie, która była na tamtym zdjęciu z
dedykacją, które mu zabrali. W tym śnie
trzymała go za ręce i śmiała się radośnie
wśród zielonych łąk nad jej ukochaną
Zgłowiączką. Jej długie, jasne włosy,
wirowały na wietrze w świetle słonecznego
popołudnia.
(*) ZWZ – Związek Walki Zbrojnej - Siły
Zbrojne w Kraju podczas II wojny światowej,
w okresie od 13 listopada 1939 do 14 lutego
1942, a następnie przemianowane na Armię
Krajową.
Komentarze (10)
Mariat
Ola
Dobrze, że te straszne czasy znamy tylko i dzięki Bogu
z historii. Powinniśmy jednak pamiętać o tych
wydarzeniach, a zwłaszcza o ludziach.
Bardzo dziękuję za wizyty, czytanie i komentarze.
Pozdrawiam.
Smutne ale czytało się jednym tchem.
Nie ukrywam, że te czasy znam tylko i dzięki Bogu z
historii?
Janusz, o tak to były straszne czasy i daj Bóg, aby
nie powróciły…
Dobrze, że czasami ktoś nam o tych czasach przypomina,
abyśmy nie zapomnieli i żeby też nam historii nie
zmieniali jak to często bywa…
I nie mówili nam, że jest dobre zło, zło zawsze jest
złem…
Pozdrawiam jak zawsze serdecznie i uśmiech ślę, Ola:)
Madame Motylek
Staram się nie epatować przemocą i tragedią, jaka się
w rzeczywistości wtedy w Polsce zdarzała na co dzień.
Jednak nie da się tego pominąć milczeniem, jeśli chce
się coś o tych czasach napisać.
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam dobranockowo.
Straszne czasy. Trudno teraz sobie
to nawet wyobrazić.
Pozdrawiam
Amor
Ta część rzeczywiście jest "mocna", ale to nic w
porównaniu z tym, jak było naprawdę. To, co przeżywali
Polacy (i nie tylko Polacy) pod okupację sowiecką w
latach 1939-1941 jest w niesłychanym stopniu
wypełnione okrucieństwem, bestialstwem i
barbarzyństwem.
Bardzo dziękuję za odwiedziny, czytanie i
komentowanie.
Pozdrawiam.
Mocne wydarzenia historyczne.
Anna
Waldi
Trochę nie chronologicznie zacząłem publikować coś o
Tadeuszu. Chyba wszystkim Państwu należy się otrzymać
jakiś kawałek opowieści o nim, co się z nim działo
przez te już niemal 4 lata od początku wojny.
Bardzo dziękuję za odwiedziny, czytanie i
komentowanie.
Pozdrawiam i zapraszam do dalszego czytania.
dobry kawałek historii .. z przyjemnością przeczytałem
..oby takie czasy nigdy nie wróciły ..
Jeden okrzyk wyrywa się z gardła: straszne!! Straszne
to były czasy!