Trzy drzewa
Na leśnej polanie, na wzgórzu
delikatnym,
Gdzie promień słońca zieleń rozkosznie
przeplata,
Pięły się ku górze, ku obłokom błękitnym
Trzy drzewa młode i nader ciekawe
świata.
Codziennie, gdy las wieczorne szaty
zakładał
I wszystkie stare konary już dawno
spały,
Księżyc w napięciu historii trzech drzew
słuchał,
Które na polanie o marzeniach szeptały.
Pierwsze śniło o zostaniu szlachetną
skrzynią,
Wypełnioną złotem, cennymi klejnotami,
Byłoby czarującą piękności boginią,
Budząc zachwyt swymi ozdobnymi rzeźbami.
Drugie marzyło by stać się potężnym
statkiem,
Unieść królewski orszak na szerokie
wody,
Na krańce świata bożego płynąć
ukradkiem,
Solidnym kadłubem dając męstwa dowody.
Trzecie chciało rosnąć prosto ku górze,
Wzrok ludzi ciałem swoim do nieba
prowadzić,
Blisko być z Bogiem w całej swej naturze
I pamięć o sobie na wieki pozostawić.
Wszystkie trzy modliły się długo i
żarliwie,
Prosząc pokornym szeptem o spełnienie
marzeń,
Do księżyca uśmiechały się dobrotliwie,
W nadziei czekały kolejnych wydarzeń.
Pewnego dnia do lasu przyszła grupa
drwali,
Tęgich i krzepkich z ciężkimi toporami,
Błyszczały w słońcu groźne ostrza ze
stali,
Gdy do drzew zbliżali się żwawymi
susami.
Ogrom i siła drzew raziły ich umysły,
Konary podniebne szczery podziw rodziły,
Szata i zapach dziewiczy kusiły zmysły,
Drwali, niczym kwiat pszczoły, subtelnie
wabiły.
Po krótkiej leśnej naradzie wydano wyrok
By pierwsze drzewo ściąć i sprzedać
stolarzowi,
Świst toporów rozdzierał powietrze aż po
zmrok,
Kradnąc ciszę utrudzonemu wieczorowi.
Księżyc zaś wynurzał się z oceanu
gwiazd,
Obejmując las promiennymi ramionami,
Na polanie ujrzał drzewo wycięte jak
chwast,
Przez braci żegnane szumiącymi
pieśniami.
Od stóp po koronę ociosane i nagie
Tuliło się do mchu puszystego i trawy,
Śniło o stolarzu tworzącym piękną
skrzynię
I nie czuło przed losem swoim cienia
obawy.
Nie spało jednak zbyt długo zbudzone
trzaskiem.
Słońce jeszcze wschodziło i ledwo
błyszczało,
Gdy na ziemię padło drugie drzewo z
hukiem,
Pełne nadziei, bo do stoczni trafić
miało.
Na polanie, co Królestwem Trójki się
zwała,
Rządzonym poczciwie szeptami i modlitwą,
Jeden pień, jedna dusza boża się ostała,
Drżąc ze strachu srogo, niczym rycerz przed
bitwą.
Ta, która chciała rosnąć, by blisko być
Boga,
Bezsilna wobec armii uczuć pożądania,
Czuła ostrza stalowe wbijane przez wroga
I gasnący żar tchnienia dawnego
marzenia.
Wtedy ostatni raz były tak blisko siebie
-
Nagie na zielonym dywanie ułożone,
Gwiazd spadających szukając na nocnym
niebie,
Zasnęły z trudem, przeżyciami znużone.
O poranku pachnącym kropelkami rosy
Posłano pierwsze do pobliskiego stolarza
I choć ten półnagi był jeszcze oraz
bosy,
Raźnie przyjął przybysza z leśnego
wzgórza.
Potem chwilę myślał, brwi marszczył, kiwał
głową
Drzewo wiedziało, że obmyśla plan
roboty,
W końcu za pięknej żony idąc namową,
Stworzył dla zwierząt karmniki i spore
żłoby.
Tak właśnie drzewo żłóbkiem z sianem się
stało,
Postawionym w lichej, mizernej stodole.
Długo za marzeniem i skarbami płakało,
Powierzając w modlitwie swoją niedolę.
Dzień później drugie drzewo słyszało szum
morza,
Goszcząc w stoczni u brzegu wody
bezmiaru,
Trudną była dla drzewa twarda wola boża,
Czyniąc mizerną łódź rybacką z konarów.
W niepamięć odszedł sen o potężnym
statku,
O orszakach królewskich i morskich
podróżach,
Drzewo pogrążyło się w samotnym smutku,
Myśląc o braciach zielonych i leśnych
wzgórzach.
Ostatnie drzewo pocięto na wielkie belki
I złożono na stosie w tęgiej ciemności,
Spływały po nich brylantowych łez
kropelki
Sączone z leśnej tęsknoty i miłości.
I tak po cichu mijały kolejne lata,
Pragnienia niczym żar ogniska dogasały,
Zmieniała się ziemi wciąż kolorowa
szata,
Aż drzewa o marzeniach sennych
zapomniały.
Pewnego jednak dnia, zupełnie
niezwykłego,
Do stodoły weszła para niespodziewanie,
Panna porodziła dzidziusia maleńkiego
–
Skarb, który ułożyła w żłóbku na sianie.
Drzewo – żłóbek drżało tej nocy z
radości,
Czuło bowiem w sobie moc przedziwną,
Moc największego skarbu – dziecięcej
miłości
I ufność jak oczy maleńkiego prawdziwą.
Czas biegł nieubłaganie, bez śladu
zmęczenia,
Ludziom szczodrze klejąc kręte zmarszczki
na czoło,
Przystanął jednak pewnego pamiętnego
dnia,
Widząc łódź targaną wiatrem jak polne
zioło.
Niebo spływało chmurami o barwie trwogi,
Wściekłe fale wbijały kły w ciało łodzi,
Pośród grzmotów, deszczu i ciemności, błysk
srogi
Oświetlił blade twarze przerażonych
ludzi.
Bało się także drzewo – rybacka
łupina,
Że kadłub lichy przed żywiołem nie
uchroni,
Ugrzęzła w czeluściach jeziorna kraina,
Walcząc tchem płytkim o litość śmiertelnej
toni.
A na pokładzie, tuż z przodu, wbrew
rozumowi,
Drzemał smacznie pewien lekko skulony
człowiek,
Snem ujmując powagi groźnemu sztormowi.
Dopiero krzyk zmusił go do otwarcia
powiek.
Gdy wstał, rzekł donośnym głosem
„pokój!”
Zaraz ucichły wichry, burza i pioruny,
Nastał istnie niebiański i kojący
spokój,
Odpłynęły w siną dal sztormowe chmury.
Drzewo natychmiast odczuło powagę
chwili,
Moc cudu przedziwnego i boskiej potęgi,
Oto Król królów na pokładzie moi mili,
Któremu wielce posłuszny był żywioł
wszelki.
Niedługo potem nadszedł czas trzeciego
drzewa,
Co cichutko w tęgiej leżało ciemności,
Ludziom bowiem bali prostych było
potrzeba,
Po które sięgnięto do stosu z
przeszłości.
Tego dnia, całkiem niepodobnego do
innych,
Smutniej i ciszej śpiewały powietrzne
ptaki,
Wiatr zmartwiony przechadzał się wśród
krzewów winnych,
Nieznane melodie nuciły polne maki.
Nos zasysał woń miasta płonącego
gniewem,
Szerokie ulice cuchnęły nienawiścią,
Przez tłum brnął człowiek miażdżony
potężnym drzewem,
Na barkach niesionym, zraszanym obficie
krwią.
Stąpali razem – drzewo i On, drobnym
krokiem,
Doliną cierpienia, wiodącą na szczyt
wzgórza,
Odprowadzał ich tłum dziki szyderczym
wzrokiem,
Aż człowiek ów zawisnął w ramionach
krzyża.
Gwoździe przeszyły ręce, nogi i konary,
Krew wnikała w niewielkie drzewa
szczeliny,
W bólu i męce nieopisanej miary
Oddał ducha żywota, niczemu niewinny.
Niedługo potem, dnia trzeciego z kolei,
Poznało drzewo tajemnicę wydarzenia,
Promieniało z radości, pełne nadziei,
Dumne ze spełnienia młodzieńczego
marzenia.
Oto bowiem starczyło sił i wytrwałości,
By stanąć wyprostowanym na szczycie
góry,
Dźwignąć Boga i ciężar cudownej miłości,
Możliwie najbliżej będąc boskiej natury.
Kiedy więc sprawy nie biegną po Twojej
myśli,
Pamiętaj o bożym planie właśnie dla
Ciebie,
Ufaj Panu, który drogi niebieskie kreśli
I prowadzi nas nimi za rękę do siebie.
Choć ścieżki te są od naszych zupełnie
inne
I nie rozwikła ich ludzka, mizerna
głowa,
Są zawsze najlepsze, cudowne i
przedziwne,
Bo wiodą prosto w ramiona Pana Boga.

Piotr_Wójcik



Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.