Uwolnić dusze
"Hanika" poznał w celi. Współwięzień miał
pierdolca na punkcie ll wojny światowej.
Opowiadał o niej. Czytał. Zarażał swoją
pasją jak dżumą, więc, mimo zachowania
wszelkich możliwych środków ostrożności,
Bolo wsiąkł w tematykę, choć wcześniej miał
głęboko w dupie cały ten bajzel. Wystarczał
mu własny. "Kroił" kogo popadło. Czasem
skopał jakąś dupę, czasem obił mordę albo
rozwalił łeb. I któregoś razu ten
przypadkowy łeb okazał się za słaby na
Bolowe pieszczoty. Koleś odjechał
karawanem, a dwa dni póżniej po Bola
zajechała suka. W pierdlu trafiła mu się
dwójka. Pan Franek patrzył na niego
porzenikliwie i bez słowa, a kiedy wreszcie
otworzył usta, to nie potrafił ich zamknąć.
Jakby nie mówił od lat. Jakby Bolo był
pierwszym od lat napotkanym człowiekiem,
więc trzeba mu opowiedzieć wszystko, co się
wie. Żeby nie przepadło. Albo żeby usłyszeć
siebie, mówiącego nie do ściany, ale do
żywego człowieka. Człowieka, który słucha.
Słucha, bo jakie ma wyjście? Bolo nigdy nie
zapytał za co pan Franek siedzi. Tamten też
nie dociekał. W takich miejscach każdy ma
coś za uszami. Za cudze nie ma po co
zaglądać. Dla zasady. I spokojnego snu.
Różnica między "Hanikiem", a Bolem polegała
na tym, że "Hanik" siedział za działalność
pro polską, a Bolo za zabójstwo. Tego
pierwszego osądzili Niemcy. Bóg miał widać
ważniejsze sprawy, bo ani się za nim nie
wstawił ani nie wskrzesił już po egzekucji.
Wtedy mógłby dalej pomagać, zamiast rozsnuć
się po Auschwitz gryzącym dymem. Wzlecieć
donikąd. Później opaść na samo dno własnego
piekła. "Hanik" by nie pochwalił takiej
teorii. Ale Bolo nie był "Hanikiem". Nie
zrobił sobie różańca z kawałka drewna i
starego sznurka. Nie ufał odgórnym
wyrokom.
Gdyby kumple z "bandy Łysego" wiedzieli co
Bolo teraz czyta. Gdyby wiedzieli, że
proces resocjalizacji trwa w najlepsze za
sprawą księdza. W dodatku od lat
nieżyjącego. Nie miałby już po co wracać do
swojego miasta. Byłby nikim. Zerem, które
trzeba wyprostować. Albo złamać. Wybór
zawsze należy do ofiary.
Bolo nie był taki za jakiego świat go
uważał. Po kilku tygodniach, spędzonych w
przyciasnej celi, stwierdził u siebie
klaustrofobię i stany lękowe. Czasem coś
dziwnego widział. Innym znów razem słyszał
podejrzane stuki i chroboty. Tylko on. A
więc dźwięki pochodziły z jego głowy. Głowy
w której, faktycznie, wszystko się
kotłowało. Uczucia. Myśli. Obrazy. Te
sprzed i po feralnej środzie. Świat
skurczył się do dwóch osadzonych, kilku
mebli, umywalki i kibla. I weż tu nie
zwariuj w takim towarzystwie.
Z dnia na dzień było coraz gorzej. Pan
Franek ględził, a Bolo, jakoś tak
mimowolnie, przekładał słowa na obrazy.
Wszystkie. Łącznie z gilotyną na której
zginął "Hanik". Z dwojga złego, Bolo, wolał
już chyba, to swoje dożywocie. W celi
pełnej czołgów i wojska, które nieustannie
maszerując nie dawało spać. Zajmowało
prycze i każdy milimetr tego, i tak
ciasnego, pomieszczenia. Czasem nie było
już czym oddychać. Wtedy Bolo wpadał w
panikę, a pan Franek, przecisnąwszy się
pomiędzy żołnierzami, podawał mu papierową
torebkę i ze stoickim spokojem
powtarzał":
- Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Powoli.
Powoli i głęboko, synku.
W tym czasie ostatni mundurowi znikali za
umywalką, w malejącej na oczach Bola
szczelinie z której, ostatecznie, zostawała
tylko rysa na pomalowanej olejną farbą
ścianie.
Którejś nocy przyśniła się Bolowi czerwona
rzeka. Wlewała się ową szczeliną po to
tylko, by wypłynąć zakratowanym oknem, za
nic mając grube pręty i szybę. Pan Franek
moczył w tej czerwieni kija, wyławiając,
zamiast ryb, kolejne głowy. Ostatnia
należała do Bola.
Obudził się mokry od potu i dusił się
dłużej niż zwykle. Nie pomagała papierowa
torebka, tym bardziej machina ustawiona
przy drzwiach. Czterdziestokilowy nóż,
błyszcząc w porannym słońcu, cierpliwie
czekał, by opaść na szyję skazańca. Wyrosło
toto przez noc. Wczoraj stała w tym miejscu
miska. Mógłby przysiąc. Pchany nienazwaną
siłą podszedł do ustrojstwa. Pogłaskał
drewnianą konstrukcję, po czym,
niespiesznie, przymierzył się do ramy.
Leżąc, doszedł do wniosku, że wiszący nad
nim nóż mógłby, ot tak, zakończyć gehennę.
Uciszyć głosy i wyrzuty sumienia. Dać
wolność o której tak marzył, choć wcześniej
nie doceniał. Przegapił moment w którym
jakaś łaskawa mu dłoń uwolniła ostrze.
Zdążył jeszcze dwa razy chrapnąć i oblizać
usta. Później naprawdę się obudził.
"Hanik" nie miał tyle szczęścia. A może to
właśnie on je miał? Ktoś wcisnął nas w
ciała i teraz dusimy się zamiast żyć.
Przepychamy kolejne dni i noce jak martwe
wskazówki, desperacko uczepione grobowców
kukułek, które uwolnić mogą jedynie wprawne
palce zegarmistrza. Ale to wymarły fach. I
o ptakach też już nikt nie pamięta.
"Hanik"- ksiądz Jan Macha, ścięty na
gilotynie za działalność propolską.
Komentarze (12)
Kolejna świetna proza. Z podziwem dla kunsztu pisania.
Wstrząsająca proza,
kłaniam się utalentowanej
Autorce, która potrafi pisać o tak trudnych sprawach,
z tak dużym ładunkiem emocji, a jednocześnie bez
patosu.
Pozdrawiam, z podziwem i ubolewaniem, iż wiersz ma
mało komentarzy, a zasługuje na setki, tak jak i setki
ocen, ech:(
Pięknie dziękuję. Pozdrawiam :)
Potrafisz!
Swietna proza.
Pozdrawiam serdecznie :)
Przeczytałem wielu wspaniałych pisarzy.
To jest świetne!
Świetny.
:-)
Pięknie opowiedziana historia.
Ewuś, jesteś wszechstronna :)
Wspaniale skonstruowana opowieść. Końcówka szczególnie
mnie dziś poruszyła. Pozdrawiam serdecznie :)
Mocny w przekazie poważny temat...świetnie się czyta
:) pozdrawiam :)
Wspaniałe pisanie. Niesamowita siła przekazu i jakże
ważny temat. Wczoraj napisałam zachwię - W celi
skazańca, byłam więc myślami w podobnym miejscu.
Pozdrowienia.
Przeczytałem jednym tchem.
Potrafisz świetnie pisać:)
Pozdrawiam:)