Wyższa matematyka
Próbka prozy.
Pozbycie się nałogu palenia papierosów nie
jest taką prostą sprawą jak by się mogło
wydawać. Ot laik powie wystarczy po prostu
nie kupić i zgodnie z zasadą nie masz - nie
palisz.
No tak, ale to jest rada laika a nas
skręca, nosi z kąta w kąt, aż koniec końcem
idziemy do kiosku i kupujemy następną
paczkę „smoczków” jak mawiał mój tata.
Ja potrzebowałem do tego procederu
skorzystać z wyższej matematyki. Cały ten
szereg równań, dziwnych zbiegów
okoliczności, musiał ułożyć sam Pan Bóg. Bo
to normalny człowiek choćby i z jakimś
tytułem, wpadłby na taki oryginalny pomysł?
Mówię tak bo doskonale znam siebie i te
niby swoje silne postanowienia.
Popalanie zacząłem już w podstawówce, ale o
żadnym tam jeszcze zaciąganiu się nie było
nawet mowy. Rozpaliłem się na dobre dopiero
w wojsku.(W myśl zasady, kto nie pali ten
pracuje) Te informacje podaję tak tylko
gwoli wstępu.
Któregoś to pięknego dnia zachorowałem na
grypę, a może to było tylko zwykłe
przeziębienie? No, ale mniejsza z tym, nie
oto przecież chodzi. Po prostu zachorowałem
i położyłem się do łóżka. By nie marnować
czasu wziąłem sobie trzy poduchy pod głowę,
drugą taką samą ilość książek i po tygodniu
gorączka spadła. Narodził się za to tępy
jednostajny męczący ból głowy. Zareagowałem
zdawać by się mogło prawidłowo wyciągając
kartę do lekarza domowego. Tekturowy
kartonik z numerem osiem schowałem do
kieszeni i nie spiesząc się
powędrowałem pod gabinet przyjęć.
Na poczekalni dziki tłum. Więc się pytam -
kto z państwa jest posiadaczem numerka
siódmego?
Cisza...
W końcu ktoś tam skrzeczącym głosem mówi:
kolejka obowiązuje według kolejności
przyjścia. No więc nie pozostało mi nic
innego tylko zapytać kto ostatni, oprzeć
się o ścianę i czekać. Byłem chyba ze
trzydziesty gdyż w międzyczasie dochodziły
jeszcze te osoby które w bardzo cwany
sposób wykorzystywały wolny czas robiąc
sobie zakupy. No ale w końcu przyszła
kolej i na mnie...
Już , już mam zaraz wchodzić a tu wtacza
się jakaś ogromna babsztyl i pyta się kto
ma numerek osiem. Ja, odrzekłem nie
przeczuwając wiszącej w powietrzu awantury.
Ona na to, bo ja mam siódmy a więc jestem
przed panem i na chama władowała się przede
mną do gabinetu.
Myślałem, że mnie zaraz tam na miejscu
szlak trafi. No ale na szczęście długo nie
zagrzała miejsca i wytoczyła się za chwilę
z powrotem.
Teraz ja stanąwszy przed doktorem zacząłem
nieśmiało skarżyć się na ból głowy. Ten
zaczął udawać, że mnie nie słyszy a zresztą
czort go tam wie. Kazał zdjąć koszulę,
kaszlnąć, przyłożył słuchawkę w okolicę
serca i zaraz kazał mi się ubrać. Ot i całe
badanie miałem za sobą.
Jeszcze nie zaciągnąłem paska gdy ten już
mnie pouczał:
Pan niech mi tu nie zaprząta czasu swoim
bólem głowy, przy tak chorym sercu. Tu ma
pan skierowanie do szpitala, w międzyczasie
zrobić prześwietlenie i EKG.
Teraz to już naprawdę zbaraniałem.
Już w drzwiach wytłumaczyłem żonie w czym
rzecz. Ta w płacz, ot nieszczęście zwaliło
się na nasz dom.
EKG robiono w całkiem innej dzielnicy a
więc na drugi dzień w drogę, nie miałem na
co czekać.
Tu okazało się, że obowiązują zapisy. Żona
więc hyc do pani pielęgniarki ,że to niby
tylko po informację. Już po minie widzę, że
jest OK. Zostanę wyczytany i obsłużony jako
pierwszy bez kolejki, że to niby poważny
przypadek.
Zły jestem, bo mógł baran dopisać "Cito" i
nie było by takiej nerwówki.
No, ale już wzywa mnie pielęgniarka,
koszula na krzesełko elektrody i
zaczynamy.
Z zawodu jestem tym co to niby wszystko
potrafi i zna się. Aparat włączony a ja
czuje leciutki jeszcze nie wyczuwalny swąd
palących się kabli. Kątem oka zerkam więc i
widzę, że faktycznie z przyrządu teraz już
na całego wali dym. Pani pielęgniarka
wyjmuje wtyczkę z kontaktu i koniec
przyjęć. Na poczekalni szum, jakbym to ja
był winien awarii.
No nic „EKG” już jest, teraz tylko rentgen
klatki piersiowej. Żona ma na szczęście
długopis o kolorze przypominającym bazgroły
lekarza pierwszego kontaktu. Bez
zastanowienia dopisuję Cito. Nawet
charakter pisma się zgadza jak byśmy to
razem studiowali Bóg wie na jakim
uniwersytecie.
Teraz tylko potrzeba żeby klisza pękła i
będę miał komplet badań. Mruczę tak sobie
pod nosem na wszelki wypadek.
Nabrać powietrza w płuca nie ruszać się i
nie oddychać. Badanie pilne, odbiór jeszcze
tego samego dnia. Raniutko na trzeci dzień
walimy do szpitala. Przed wejściem ostatni
papieros , jeszcze kilka głębszych sztachów
i jesteśmy na izbie przyjęć. Za chwilę
zjeżdża windą młodziutka lekarka, żona
tłumaczy co i jak z EKG, chwila wahania z
jej strony i ląduję na "Kardiologii". Jest
piątek dostaję przystawkę na korytarzu i
czekam. Przychodzi sobota nic, niedziela
nic, w poniedziałek EKG
Wtorek nic, środa test wysiłkowy. Środek
zimy palić się chce jak jasna cholera.
Papierosy i zapałki noszę przy sobie w
pidżamie. Zapaliłbym i boję się. Widzę
wokoło męczących się ludzi. Siłą woli
wytrzymuję piąty dzień bez papierosa. Ból
głowy minął sam, zaraz po wyjściu z
przychodni. Wiem coś nie coś na ten temat,
bo ja jestem z tych wrażliwych na stres.
Jeszcze jedno badanie, jeszcze coś tam
sprawdzają i znów piątek, sobota,
niedziela. Lekarz prowadzący unika jakoś ze
mną ze mną szczerej rozmowy w cztery oczy.
Ordynator w ogóle nie podchodzi do mego
łóżka.
Od kilku dni jestem już na sali a więc
elegancja Francja. Żona co dzień przynosi
wałówkę. Żyć nie umierać jednym słowem,
gdyby nie ta wredna choroba serca.
Nie palę już dziesiąty dzień. Lekarz
napomyka coś o wypisie. No i po dwóch
tygodniach pobytu w szpitalu jestem
nareszcie w domu. Nie palę i jakoś nie
ciągnie mnie zbytnio. Boję się, łykam
przecież pastylki. Po miesiącu wyrzucam
pomiętą paczkę do kosza.
Jestem wolny od nałogu.
Pieniążki cieszą się wesoło hałasując w
kieszeni. Po jakimś dopiero czasie
dowiedziałem się, że te pół pastyleczki co
łykam dziennie na to moje „schorowane
serce” to jakaś tam odmiana zwykłej
aspiryny.
To niepokojące kołatanie serca to przez tą
grubą jędzę wciskającą się bez kolejki.
Wystarczyło by dać jej wtedy w mordę i
byłoby po sprawie. Na pewno od razu bym się
uspokoił.
No ale co, zacząć palić? Chyba bym musiał
na głowę upaść.
Czy ktoś wyobraża sobie wymyślniejszą
pułapkę niż ta którą zastawił na mnie
Pan.
Wierzę, że to tylko i wyłącznie dla mojego
dobra.
To co opisałem w tych kilku zdaniach to
szczera prawda nie jakieś tam opowiadanie
niby oparte na faktach autentycznych. Ja to
po prostu przeżyłem osobiście.
No i proszę można rzucić palenie – można.
Tylko trzeba tego dobrze chcieć. Puścił bym
w tym miejscu teraz oczko, ale tak jakoś na
papierze nie za bardzo mi jeszcze
wychodzi...
Komentarze (21)
To nie wyższa matematyka, tylko silna wola człowieka
pozwala wygrać walkę z nałogiem. Smutne jest to, że
gdy pojawia się poważna choroba, dopiero wtedy w
trosce o swoje zdrowie pacjenci starają się uporać z
nałogiem. Słabszym psychicznie przychodzi to z trudem.
Niektórzy nałogowi palacze, mimo zagrożenia życia, nie
rzucają palenia papierosów. Pracowałam w szpitalu jako
pielęgniarka i niejednokrotnie miałam do czynienia z
takimi pacjentami.
P.s. Fakt jest faktem samym w sobie bez dodawania
wyrazu "autentyczny" błędnie używany w mowie i w
piśmie.
Pozdrawiam :)
Bardzo ciekawie :) Pozdrawiam z podobaniem :)
Kolejna udana proza, Andrzeju! +++
Wiem, znam ten bol. Tez rzucilem. Udalo sie.
Rozkrecasz sie w prozie...
Pozdrawiam serdecznie. :)
Ciekawie napisane i przynajmniej korzyści z tego
wynikła :)
Pozdrawiam serdecznie :)
Też miałem taką przygodę z kolejką do lekarza,
niestety!
Ja rzucałam trzy razy, ale to dawne dzieje ...pamiętam
tylko jaka byłam wniebowzięta gdy mi mówili ty już nie
palisz?...fajna proza...pozdrawiam ciepło.
Nie wiem co to nałóg palacza, ale zdaję sobie sprawę,
że z pewnością nie łatwo się go pozbyć.
Treść opowiadania super.
Pozdrawiam
Marek
A to czyta się całkiem dobrze. Klimat, tempo,
zaciekawienie, życie. Pozdrawiam
ciekawie napisana proza
pozdrawiam
Ciekawie o rzuceniu palenia,
jak widać problem z sercem w tym pomógł, ja nigdy nie
paliłam, zatem osobiście nie wiem jak trudno jest
rzucić papierosy, ale mój syn, który palił naście lat,
rzucił je z dnia na dzień, i nie pali póki co rok,
zatem można, jeśli ma się silną wolę.
Pozdrawiam serdecznie, jak zwykle z plusem.
Co prawda ważny jest sposób rzucania palenia, ale
skutek jeszcze ważniejszy.
A proza ciekawie się plecie...
Pozdrawiam
Świetna lektura:)
W moim otoczeniu nie ma osób palących, więc z tym
większym przekonaniem mówię: tak trzymać:)
Piękna dobrze poprowadzona opowieśc. Mój syn pali, ale
drugi po operacji serca nie pali. Serdecznie
pozdrawiam i gratuluję zwycięstwa.
I kolejna bardzo ciekawa i dobrze poprowadzona
opowieść. Widzę, że w prozie, jak i w poezji czujesz
się doskonale :)
I również podziwiam, chociaż nigdy nie paliłem, ale
wiem od znajomych, jak ciężko rzucić...
Pozdrawiam serdecznie :)
Ciekawa opowieść. Wypada pogratulować autorowi siły
woli:)
Miłego wieczoru Okoniu:)