Zapowiedź wielkich zmian (odc. 60)
(wspomnienia Marii)
Od jakiegoś czasu było widać i słychać, że
coś się dzieje wśród Niemców. Wiadomo było
także, że Warszawa wciąż walczy, ale na
kilka dni przed końcem września coraz
częściej pojawiały się pogłoski, że zbliża
się koniec powstania. Mimo tego wśród
tutejszych Niemców, także u państwa Liedte,
czuło się jakąś nerwowość. Oczekiwali
wszyscy z napięciem na rozwój sytuacji na
froncie rosyjskim, stojącym teraz wzdłuż
Wisły. Ludzie mówili, że wielkie transporty
wojska niemieckiego kierowały się na
zachód, jakby w celu wzmocnienia obrony
starego Rajchu. Inni mówili, że odwrotnie,
że okupant wysyła dywizje do Warszawy i na
front wschodni, teraz już „polski”.
Trzeba było jeszcze poczekać, choć w
Przedczu najwięcej o tym wiedział i mówił
nam po cichu Hieronim, brat Irenki.
-To już niedługo, jak ta stara flądra
zdechnie - mówił mając na myśli Niemcy i
całą tę potęgę hitlerowską. – Już ich
Ruskie tłuką gdzieś na wschodzie Polski, a
Anglicy i Amerykanie na zachodzie. Lada
dzień ten sk…syński malarz wyniesie się
stąd i już tu nie wróci.
Na ostatnią niedzielę września tego 1944
roku państwo Liedte zaplanowali wyjazd do
Górzyńca, na chrzciny najmłodszego dziecka
Erny i Alfreda, urodzonego w koncu czerwca
synka, Stefana. Erna jak wiadomo była w
domu bez męża, który jak mówiła „bił się w
tym czasie z Ruskimi gdzieś na wschodzie,
jakby nie mógł zaczekać na nich tutaj, gdy
sami przyjdą”. Odwlekała ile mogła termin
tych chrzcin, licząc na to, że może
wreszcie Alfred przyjedzie – przecież
jeszcze nie widział „swojego Beniaminka”.
On jednak nie dostał przepustki i tylko
odpisał do niej zapewniając, że ją kocha i
tęskni za nimi wszystkimi, ale nie może na
razie przyjechać. „Tylko tyle, po
dziesięciu latach małżeństwa” – mówiła,
zagryzając wargi.
Teraz więc mieliśmy wszyscy tam pojechać –
ja także oczywiście, jako że pani Ingrid
nie dałaby sobie sama rady z trójką swojego
drobiazgu, a na dodatek Ernik nie chciał
się beze mnie nigdzie ruszyć. Coraz
częściej przyczepiał się do mojej spódnicy
swoimi małymi paluszkami, a jak tylko się
obudził, to chciał do mnie iść, bym się nim
zajmowała. Starałam się mówić do niego jak
najlepiej po niemiecku, ale pan Liedte
wciąż dawał mi do zrozumienia, że dość
słabo znam ten ich język. Niemniej jednak
Erniemu było to zupełnie bez różnicy,
bylebym była z nim i przy nim.
Wyjeżdżając wtedy miałam nadzieję na to, że
będę tylko trochę gościć na Górzyńcu, a
resztę czasu spedzę ze swoją rodziną w
Turzyńcu – nasz dom był przecież tylko
niecały kilometr od Erny. Władek także miał
zamiar wybrać się do Skalińca, żeby
odwiedzić swoich rodziców. Tak też się
stało, przy czym Władek pojechał oddzielnie
kolejką i mieliśmy się spotkać dopiero
następnego dnia, w niedzielę, już po
powrocie do Przedcza.
-Chyba, że udałoby się jakoś wcześniej,
zobaczymy – powiedział do mnie, żegnając
się wieczorem w sobotę.
Niemal całe popołudnie i wieczór minęły mi
na spacerze i na zabawie z dziećmi, podczas
gdy w tym czasie na dole wszyscy zajmowali
się przygotowaniami do podróży. Gdy już
dzieci zasnęły ja także zadbałam o swoje
ubranie – wyprasowałam bluzkę, spódnicę,
zakiet i pozbierałam wszystko, by rano być
gotowa.
Rankiem w niedzielę było dość chłodno,
chociaż wczesno-jesienne słońce dość śmiało
przeświecało spoza chmur. Po obudzeniu
dzieci i ich nakarmieniu zapakowaliśmy się
dość sprawnie wszyscy na wygodną, pojemną,
częściowo zadaszoną furę, zaprzężoną w dwa
gniade konie i opatuleni kocami tuż przed
godziną siódmą ruszyliśmy w drogę.
Na miejscu byliśmy około dziewiątej i po
rozpakowaniu się wszyscy zostaliśmy
zaproszeni do salonu, gdzie czekał na nas
kapłan. Stojący tyłem do okna mężczyzna w
komży i ze stułą założoną na szyi nie
poruszył się przez krótką chwilę, a
przeświecające od strony południowej zza
okien mocne słoneczne promienie nie
pozwalały mi rozpoznać twarzy ani nawet
dobrze ocenić jego wieku. Podeszliśmy
wszyscy, a Erna z dzieckiem na ręku, wraz
ze swoim szwagrem Henrykiem oraz ze swoją
kuzynką i kuzynem z sąsiednich miejscowości
stanęli tuż przed postacią księdza. Ze
względu na nieobecność ojca, czyli Alfreda
Liedte, jego starszy brat pełnił zastępstwo
i był tutaj w roli rodzica. Oczywiście Erna
jako matka trzymała dziecko do chrztu, a
kuzynka i kuzyn, których obojga nie znałam,
byli rodzicami chrzestnymi.
-In nomine Patris et Filii et Spiritus
Sancti !
-Amen!
Pierwsze słowa wypowiedziane przez księdza
pozwoliły mi natychmiast go rozpoznać! Ten
głos, dobitnie brzmiący, zawsze mi się
kojarzył z moimi pamiętnymi rekolekcjami
jeszcze sprzed wojny we Włocławku. Teraz
ten głos brzmiał jeszcze dostojniej,
jeszcze głębiej, dzięki czemu jeszcze
bardziej wdzierał się do serca. To był głos
księdza Artura, a moje zdumienie tym
spotkaniem natychmiast zostało stłumione
przez to, że w salonie rozbrzmiewały
następne jego słowa, tym razem wypowiadane
w najczystszej odmianie języka
niemieckiego:
-Drodzy rodzice, jakie imię wybraliście dla
swojego dziecka?
-Stefan Alfred.
-O co prosicie Kościół święty dla swojego
dziecka?
-O chrzest.
Skąd taka biegła znajomość języka
niemieckiego? Czyżby ksiądz Artur był
Niemcem? Byłoby to dla mnie ogromnym
zaskoczeniem, ale w tamtej chwili to nie
było najważniejsze, bo przede wszystkim
odbywała się celebracja chrztu świętego
niemieckiego dziecka w domu niemieckim w
Górzyńcu. W czasie tej potwornej wojny
wyglądało to jak konspiracja w obawie przed
jakimiś, trudnymi do zrozumienia
konsekwencjami. Czyżby nawet Niemcy musieli
w warunkach konspiracyjnych przeprowadzać
chrzest swojego dziecka?
Po zakończeniu uroczystości, w czasie
której mały Stefan najzwyczajniej spał na
rękach swojej mamy, ksiądz Artur podszedł
do nas i z uśmiechem przywitał się z po
kolei z każdym z osobna. Do mnie zwrócił
się oczywiście najczystszą polszczyzną:
-Znowu się spotykamy i znowu się widzimy !
Pan Bóg ma dla nas wszystkich przeróżne
niespodzianki.
-Rzeczywiście, proszę księdza, jestem
całkowicie zaskoczona – odpowiedziałam.
–Wiele razy o księdzu myślałam, ale nigdy
bym nie przypuszczała, że się tutaj dzisiaj
spotkamy.
Erna wtrąciła się do rozmowy, także po
polsku:
-Ksiądz Artur to nasz najlepszy przyjaciel
i pocieszyciel w tych ciężkich czasach.
Myślę, że to Bóg jedynie mógł go nam tutaj
zesłać.
-Pani Ernestyno, ja z kolei myślę, że to
pani jest dla mnie oparciem i podporą w
tych ciężkich czasach – odpowiedział,
skłaniając lekko głowę z delikatnym
uśmiechem. -Myślę, że to Bóg
wspaniałomyślnie postawił panią na mojej
drodze, żeby mnie uratować. Niewiele
brakowało, a byłbym już bardzo daleko stąd,
a być może już w ogóle nie byłbym, gdyby
nie pani.
Na razie nie uzyskałam żadnych szczegółów,
wyjaśniających te tajemnicze dla mnie
słowa, ale nietrudno było się domyśleć, że
życie księdza Artura wisiało jakby na
włosku, a Erna musiała mieć jakiś wpływ na
jego zabezpieczenie. Nie byłam w stanie o
nic się pytać, ponieważ pani domu zaprosiła
wszystkich na uroczysty obiad. Ksiądz Artur
zjawił się na nim jako ostatni, już ubrany
„po cywilnemu”, bez sutanny i koloratki, a
jedynie w ciemnej, kraciastej marynarce i
białej koszuli zapiętej pod samą szyją.
Zajęliśmy miejsca przy stole, chociaż ja
będąc opiekunką małych dzieci siedziałam
trochę z boku, mając tuż koło siebie małego
Ernsta. Bohater całej uroczystości, mały
Stefan obudził się i po spożyciu
przysługującej mu w tej chwili porcji
matczynego mleka rozgladał się ciekawie
dookoła, trzymany przez nia w pozycji
pionowej na rękach. Nagle Erna podniosła
się z krzesła i wciąż trzymając swoje
słodziutkie niemowlę z jego głową wysoko
nad swoim ramieniem odezwała się z
zaczepnym uśmiechem:
-Oto Stefan Alfred Liedte, zróbcie mu
szybko zdjęcie. Jeśli nie ma tutaj
fotografa, to niech każdy fotografuje to
dziecko we własnym sercu i we własnym
umyśle, ponieważ nie wiadomo, jaki mu
zapisano los. Nie wiadomo nawet, kim jest,
bo jego ojciec zajmuje się w tej chwili
ważniejszymi sprawami, niż los własnej
rodziny. A mianowicie bohatersko ucieka
przed nawałą rosyjską ze swoim bohaterskim
wojskiem, coraz bardziej spieprzając na
zachód. A Stefana Alfreda Liedte,
urodzonego przed ponad trzema miesiącami
najmłodszego potomka, ani jeszcze nie
widział, ani go nawet nie dotknął. Nie
obchodzi go, czy ten jego najmłodszy syn
będzie Niemcem, Polakiem, a może
Rosjaninem. Czy on i jego matka i cała
rodzina przeżyje najbliższe pół roku, czy
też odejdzie w niebyt tak, jak ta ich skur…
wysyńska ojczyzna, Trzecia Rzesza
Niemiecka.
Nie rozumiałam dokładnie wszystkich słów,
bo Erna mówiła po niemiecku, zwracając się
głównie do swoich rodaków, Niemców,
obecnych przy stole. Jednak zauważyłam po
twarzy Henryka Liedte, że jej słowa mocno
ugodziły w jego poczucie dumy, bo wstał i
odezwał się do niej, która już siedziała z
powrotem na swoim krześle:
-Ernestyno, opanuj się! Nie wolno ci tak
mówić w tym domu, zwłaszcza w takiej chwili
i w takim dniu! Nie wolno ci obrażać
twojego męża, a mojego brata, ani tym
bardziej nie wolno ci obrażać dobrego
imienia naszej Ojczyzny! Wypraszam to
sobie!
Erna hardo spojrzała mu w twarz i wycedziła
swoją krótką odpowiedź:
-Kończę ten temat, zapraszam wszystkich do
jedzenia. Za miesiąc lub dwa może nas
wszystkich już nie być, więc nie ma się co
kłócić o takie drobiazgi, jak zdychająca
Trzecia Rzesza Niemiecka. Smacznego, drodzy
goście, jedzcie i pijcie na zdrowie
najmłodszego dziecka Liedte, Stefana
Alfreda. Mamo, tato – zwróciła się do
swoich teściów, siedzących cicho i skromnie
w kącie stołu – bardzo proszę, jedzcie i
pijcie, niczym się nie przejmując. Ja muszę
iść przewinąć Stefanka.
To mówiąc odsunęła krzesło i wyszła z
dzieckiem do sąsiedniej sypialni, zamykając
za sobą drzwi.
Trzeba przyznać, że atmosfera po jej
słowach i po wyjściu nie była przyjemna,
ale na szczęście każdy zajął się swoim
talerzem i jedzeniem całkiem smacznego
rosołu. Usługiwała gościom jakaś młoda,
schludnie ubrana dziewczyna, której nie
znałam. Niewiele mówiła, więc nawet nie
mogłam być pewna, kim jest, ale robiła
wrażenie, że jest Polką z jakiejś
pobliskiej wsi. Była więc tak samo jak ja
zwykłą polską służącą w domu rodziny
niemieckiej lub niemiecko-języcznej.
Wszystkich dorosłych w salonie było
jedenaścioro, licząc mnie, Ernę i księdza
Artura, plus do tego około dziesięcioro
dzieci, w tym trójka dzieci z Przedcza i
czwórka Erny. Było w sumie dużo osób do
obsługi, więc nie zdziwiłam się, gdy
okazało się, że dziewczyna nie daje sobie
rady. Dlatego wstałam i zaczęłam jej
pomagać, zwłaszcza przy obsłudze starszych
państwa. Henryk Liedte najpierw się trochę
tym zdziwił, ale nic nie powiedział,
rozumiejąc sytuację. Gdy za chwilę wróciła
Erna i zobaczyła mnie w „nowej roli”,
uśmiechnęła się do mnie i podziękowała,
mówiąc po polsku:
-Dziękuję i przepraszam, Mario. Dobrze, że
jesteś tak miła i trochę nam pomożesz.
Nasza Anusia się rozchorowała i dlatego
sama Tereska niezupełnie daje sobie tutaj
radę. Ale z twoją pomocą wszystko było i
będzie jak trzeba. Dziękuję ci
serdecznie.
-Nie ma za co, naprawdę – odpowiedziałam
skromnie i uśmiechnęłam się do niej.
Podeszła do mnie i dotknęła mojego
ramienia.
-Dziękuję. Nie z naszej winy mamy te
wszystkie trudności i kłopoty, a wkrótce
będziemy mieć jeszcze większe. Zawsze
jednak trzeba się umieć zachować, bedąc
Polką czy Niemką.
Tak, Erna zawsze umiała się znaleźć i w
takiej sytuacji, jak teraz zachować się z
klasą. Bardzo ją za to ceniłam. Nigdy nie
utraciła w moich oczach tej niemal
kryształowości, którą zawsze się
odznaczała, a jej drobna postać, jasna i
urodziwa twarz i spokojny wyraz w
niebieskich oczach tym bardziej przydawały
jej szlachetności.
Obiad przebiegał dalej w dość zwyczajny
sposób, a mówiono już tylko o zwykłych,
codziennych sprawach, jakby wokół nie było
i nie działo się nic nadzwyczajnego.
Niewiele z tego rozumiałam, bo nawet i nie
wschłuchiwałam się w to wszystko, o czym
była mowa. W chwilach, kiedy nie musiałam
pomagać Teresce przy stole, zajmowałam się
moim podopiecznym Ernstem, który najpierw
wdrapał mi się na kolana, a po krótkiej
chwili „zaciągnął” mnie do kącika w
sąsiednim pokoju dziecięcym, gdzie było
kilka zabawek dla małych dzieci. Pobawiłam
się z nim klockami, trochę porozmawiałam,
przeczytałam jakąś księżeczkę. Jak było
trzeba to razem z nim nosiliśmy naczynia ze
stołu do kuchni i z powrotem na stół. Pani
Ingrid w tym czasie zajmowała się dwojgiem
swoich młodszych dzieci, z których
najmłodszy Horst niemal cały czas spokojnie
spał.
Pan Henryk rozprawiał najczęściej ze swoimi
rodzicami, najstarszym bratem, Leopoldem
Liedte, który też był obecny, trochę także
z księdzem Arturem. Rozmawiał także z parą
młodych chrzestnych - najmłodszą siostrą
Erny, Emilią, oraz z najstarszym synem pana
Leopolda, Andrzejem. Wszyscy oni, za
wyjątkiem księdza Artura, należeli
formalnie do „narodu nadludzi”, ponieważ
podpisali wcześniej „volkslistę” – sami
albo ich rodzice, jak w przypadku Andrzeja.
Nawet Erna była oficjalnie Niemką, odkąd za
namową (albo z polecenia, jak mówiła) swego
męża Alfreda też taką listę narodowościową
podpisała. Kiedyś powiedziała mi w
tajemnicy, że to było najgorsze świństwo,
jakie z życiu uczyniła.
-Niech ją wszyscy diabli wezmą, tę cholerną
„volkslistę”! –mówiła w złości. –Alfred był
tutaj jednym z pierwszych, który ją
podpisał i mnie kazał też to zrobić, a ja
idiotka posłuchałam. Nawet moi rodzice tego
nie zrobili i do dziś jakoś żyją w tej
Rzadkiej Woli, chociaż jacyś gnoje wciąż
ich do tego nakłaniają.
Na koniec, tuż przed odjazdem do Przedcza,
byłam mimowolnym świadkiem rozmowy Henryka
i Ingrid Liedte z jego bratową Ernestyną.
Mój podopieczny Ernst po tych wszystkich
emocjach zasnął spokojnie w pokoju
dziecięcym, a ja byłam przy nim, żeby mu to
ułatwić. Drzwi do salonu z powodu
kiepskiego zamka wciąż były niedomknięte,
więc wysłuchałam niemal całej rozmowy,
prowadzonej nie wiedzieć czemu po
polsku.
-Ernestyno, nie możesz czekać, musisz stąd
wyjeżdżać! – mówił Henryk Liedte. –Musisz
zabrać dzieci i wyjeżdżać. My też się
pakujemy i planujemy wyjazd w najbliższych
tygodniach lub miesiącach. Leopold także.
Powinnaś też to zrobić razem z nami, tak
będzie w miarę dla was bezpiecznie.
-Nigdzie stąd nie jadę! – odpowiedziała
spokojnie Erna. –Pisałam do męża, co mam
zrobić – wyjeżdżać z czwórką dzieci, czy
też czekać tutaj na niego i na rozwój
wydarzeń. Mój szanowny mąż, a twój brat
Alfred, któremu byłam zawsze posłuszna, bo
tak mu przyrzekłam na ślubie, odpisał mi w
swoim ostatnim liście z frontu, że to jest
moja decyzja i że on mi nie daje żadnych
swoich rozkazów ani zaleceń w tej sprawie.
Mam więc wolną rękę, bo ani mąż mi niczego
nie nakazał, ani ta twoja zasrana, obłędna
partia nie wydała mi jak dotąd żadnego
polecenia ani wytycznych. Mam sama
zdecydować i na razie nigdzie się stąd nie
wybieram.
-Erno, proszę cię, nie mów tak o partii i o
Niemczech – wtrąciła się pani Ingrid.
-Ta zasrana partia zrobiła ze mnie Niemkę,
chociaż całe życie byłam Polką, tak i wy
wszyscy byliście –usłyszałam odpowiedź.
-Mieliśmy tylko niemieckie rodowody, ale
nie byliśmy unużani w tych wszystkich
niemieckich zbrodniach. Rzygać mi się chce,
jak słyszę, że chcecie stąd teraz uciekać.
Wolę tu zostać i do końca wypić to piwo,
które nam ci zbrodniarze nawarzyli. Dopóki
mój mąż tu nie przyjdzie i nie zabierze
mnie stąd i naszych dzieci, to ja tutaj
zostaję! Nie zostawię tego domu, moich
teściów, mojej rodzinnej ziemi.
-Ernestyno, jeśli Rosjanie tu przyjdą, to
życie wszystkich tutejszych Niemców będzie
w ogromnym niebezpieczeństwie! – próbował
przekonywać Henryk Liedte. –My z Leopoldem
zabierzemy rodziców, a ty musisz zabrać
dzieci i wyjeżdżać, bo zginiecie tu
wszyscy. Rosjanie palą, gwałcą, niszczą,
zabijają, rabują. Niczego nie szanują i nie
będzie siły, by was tu obronić.
-Niemcy robili dokładnie to samo na
wschodzie, w Rosji i w Polsce. Sami
byliście świadkami - palili, gwałcili,
niszczyli, zabijali, rabowali. Niczego nie
szanowali. Nawet Alfred mi o tym opowiadał,
jak był w zeszłym roku na przepustce.
Zrobił mi czwarte dziecko i pojechał z
powrotem tam, gdzie ten wasz Wehrmacht
pali, gwałci, niszczy, zabija, rabuje.
-Nieprawda, Ernestyno, nieprawda! Wojsko
niemieckie …. - Henryk Liedte nie
dokończył, bo Erna wybuchła:
-Wojsko niemieckie ma całą masę krwi na
swoich brudnych łapach! Najświeższe
zbrodnie, o których wiemy, odbywają się
teraz niemal na naszych oczach w Warszawie!
Wojska niemieckie aktualnie mordują
Warszawę, gdzie po naszym ślubie zabrał
mnie na naszą podróż poślubną mój mąż
Alfred. To było wtedy wielkie, piękne
miasto, które teraz hitlerowscy zbrodniarze
palą, gwałcą, niszczą, rabują! A teraz mój
Alfred jest gdzieś, nie wiadomo gdzie, może
właśnie w Warszawie! Może razem ze swoimi
kompanami …
-Nieprawda, Ernestyno, nieprawda! Nie mów
tak, zaklinam cię! To nieprawda, a Alfred
na pewno niczego takiego nie robił i nie
robi - Henryk próbował ratować honor
brata.
-Mam nadzieję, że tak było i że tak jest –
odparła cicho Erna. –Mam wielka nadzieję,
że Bóg nie ukarze ani jego, ani nas tutaj
zgromadzonych za zbrodnie Niemców. Mam taką
wielką nadzieję, dlatego nigdzie stąd nie
wyjeżdżam, dopóki mój mąż mnie stąd nie
zabierze! To jest moja ziemia i tutaj jest
mój dom, chociaż jako nie-Polka już zawsze
będę tutaj obca. Czekam na Alfreda, on ma
prawo mnie stąd zabrać.
Wróciliśmy tego samego dnia wieczorem do
Przedcza, a potem dowiedziałam się, że
Alfred wrócił do swojego domu w najbliższy
czwartek… w trumnie. Dwa tygodnie próbowali
go uratować niemieccy wojskowi lekarze w
szpitalu w Poznaniu, ale nie udało się.
Ciężko ranny w jakiejś bitwie na polskiej
ziemi biedny Alfred Liedte skonał,
osierocił czwórkę swoich dzieci i
pozostawił swoją całkiem jeszcze młodą
żonę.
-Wojna musi zabrać swój haracz – pamiętałam
jej słowa.
Już nigdy wiecej nie spotkałam Erny.
Dowiedziałam się później, że na czarno
ubrana zanosiła codziennie bukiety
kolorowych astrów i chryzantem na grób
swojego męża.
Bo znów w ogrodach w całej Polsce astry
kwitły wtedy, jesienią, jak oszalałe, znów
chyba dłużej niż przez dwa miesiące.
[Odcinek 60 - to już chyba naprawdę wystarczy]
Komentarze (8)
Stumpy
Masz rację, "jestem to winien tamtemu
pokoleniu". Niemniej jednak należy mierzyć zamiary na
siły, raczej nie odwrotnie.
Dziękuję za wizytę i pozdrawiam.
Jestem z tobą, To bardzo wartościowa rzecz. Nie możesz
jej porzucić tym bardziej że jesteś to winien tamtemu
pokoleniu. Dobrej nocy.
Anna
Waldi
Amor
Mam wątpliwości nie tyle co do tego, czy pisać (bo
staram się to robić, choć wcale nie idzie tak łatwo),
ale raczej co do tego, czy kolejne odcinki publikować.
Zainteresowanie czytelników lub jego brak jest bardzo
istotne dla takiej decyzji, dlatego wciąż się waham,
co z tym robić dalej. Aby wydać książkę, trzeba mieć
całość powieści przynajmniej w głowie, a tutaj w moim
przypadku jestem daleko przed połową całości.
Bardzo dziękuję za czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam.
anna ma rację ..
Jestem zaskoczony, bo już dawno temu, kilka odcinków
wstecz pisałeś, że już koniec , a tutaj okazuje się,
że są opisane dalsze. losy. Ciekawie opisujesz, no ale
jeżeli mam coś skrytykować to może, chociaż uwielbiam
długie teksty, w ogóle czytać to jest to długi tekst.
Powinieneś wydać książkę. Ja przeczytałam wszystkie
odcinki i bardzo mi się podobały. To kawał naszej
historii.
Waldi
Dziękuję za czytanie, zainteresowanie, komentowanie.
Pozdrawiam.
Piękny kawał historii .. czy wystarczy .. lubię taka
tematykę więc pisz proszę .. Dobranoc ...