Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Zapowiedź wielkich zmian (odc. 60)

(wspomnienia Marii)


Od jakiegoś czasu było widać i słychać, że coś się dzieje wśród Niemców. Wiadomo było także, że Warszawa wciąż walczy, ale na kilka dni przed końcem września coraz częściej pojawiały się pogłoski, że zbliża się koniec powstania. Mimo tego wśród tutejszych Niemców, także u państwa Liedte, czuło się jakąś nerwowość. Oczekiwali wszyscy z napięciem na rozwój sytuacji na froncie rosyjskim, stojącym teraz wzdłuż Wisły. Ludzie mówili, że wielkie transporty wojska niemieckiego kierowały się na zachód, jakby w celu wzmocnienia obrony starego Rajchu. Inni mówili, że odwrotnie, że okupant wysyła dywizje do Warszawy i na front wschodni, teraz już „polski”.
Trzeba było jeszcze poczekać, choć w Przedczu najwięcej o tym wiedział i mówił nam po cichu Hieronim, brat Irenki.
-To już niedługo, jak ta stara flądra zdechnie - mówił mając na myśli Niemcy i całą tę potęgę hitlerowską. – Już ich Ruskie tłuką gdzieś na wschodzie Polski, a Anglicy i Amerykanie na zachodzie. Lada dzień ten sk…syński malarz wyniesie się stąd i już tu nie wróci.
Na ostatnią niedzielę września tego 1944 roku państwo Liedte zaplanowali wyjazd do Górzyńca, na chrzciny najmłodszego dziecka Erny i Alfreda, urodzonego w koncu czerwca synka, Stefana. Erna jak wiadomo była w domu bez męża, który jak mówiła „bił się w tym czasie z Ruskimi gdzieś na wschodzie, jakby nie mógł zaczekać na nich tutaj, gdy sami przyjdą”. Odwlekała ile mogła termin tych chrzcin, licząc na to, że może wreszcie Alfred przyjedzie – przecież jeszcze nie widział „swojego Beniaminka”. On jednak nie dostał przepustki i tylko odpisał do niej zapewniając, że ją kocha i tęskni za nimi wszystkimi, ale nie może na razie przyjechać. „Tylko tyle, po dziesięciu latach małżeństwa” – mówiła, zagryzając wargi.
Teraz więc mieliśmy wszyscy tam pojechać – ja także oczywiście, jako że pani Ingrid nie dałaby sobie sama rady z trójką swojego drobiazgu, a na dodatek Ernik nie chciał się beze mnie nigdzie ruszyć. Coraz częściej przyczepiał się do mojej spódnicy swoimi małymi paluszkami, a jak tylko się obudził, to chciał do mnie iść, bym się nim zajmowała. Starałam się mówić do niego jak najlepiej po niemiecku, ale pan Liedte wciąż dawał mi do zrozumienia, że dość słabo znam ten ich język. Niemniej jednak Erniemu było to zupełnie bez różnicy, bylebym była z nim i przy nim.
Wyjeżdżając wtedy miałam nadzieję na to, że będę tylko trochę gościć na Górzyńcu, a resztę czasu spedzę ze swoją rodziną w Turzyńcu – nasz dom był przecież tylko niecały kilometr od Erny. Władek także miał zamiar wybrać się do Skalińca, żeby odwiedzić swoich rodziców. Tak też się stało, przy czym Władek pojechał oddzielnie kolejką i mieliśmy się spotkać dopiero następnego dnia, w niedzielę, już po powrocie do Przedcza.
-Chyba, że udałoby się jakoś wcześniej, zobaczymy – powiedział do mnie, żegnając się wieczorem w sobotę.
Niemal całe popołudnie i wieczór minęły mi na spacerze i na zabawie z dziećmi, podczas gdy w tym czasie na dole wszyscy zajmowali się przygotowaniami do podróży. Gdy już dzieci zasnęły ja także zadbałam o swoje ubranie – wyprasowałam bluzkę, spódnicę, zakiet i pozbierałam wszystko, by rano być gotowa.
Rankiem w niedzielę było dość chłodno, chociaż wczesno-jesienne słońce dość śmiało przeświecało spoza chmur. Po obudzeniu dzieci i ich nakarmieniu zapakowaliśmy się dość sprawnie wszyscy na wygodną, pojemną, częściowo zadaszoną furę, zaprzężoną w dwa gniade konie i opatuleni kocami tuż przed godziną siódmą ruszyliśmy w drogę.
Na miejscu byliśmy około dziewiątej i po rozpakowaniu się wszyscy zostaliśmy zaproszeni do salonu, gdzie czekał na nas kapłan. Stojący tyłem do okna mężczyzna w komży i ze stułą założoną na szyi nie poruszył się przez krótką chwilę, a przeświecające od strony południowej zza okien mocne słoneczne promienie nie pozwalały mi rozpoznać twarzy ani nawet dobrze ocenić jego wieku. Podeszliśmy wszyscy, a Erna z dzieckiem na ręku, wraz ze swoim szwagrem Henrykiem oraz ze swoją kuzynką i kuzynem z sąsiednich miejscowości stanęli tuż przed postacią księdza. Ze względu na nieobecność ojca, czyli Alfreda Liedte, jego starszy brat pełnił zastępstwo i był tutaj w roli rodzica. Oczywiście Erna jako matka trzymała dziecko do chrztu, a kuzynka i kuzyn, których obojga nie znałam, byli rodzicami chrzestnymi.
-In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti !
-Amen!
Pierwsze słowa wypowiedziane przez księdza pozwoliły mi natychmiast go rozpoznać! Ten głos, dobitnie brzmiący, zawsze mi się kojarzył z moimi pamiętnymi rekolekcjami jeszcze sprzed wojny we Włocławku. Teraz ten głos brzmiał jeszcze dostojniej, jeszcze głębiej, dzięki czemu jeszcze bardziej wdzierał się do serca. To był głos księdza Artura, a moje zdumienie tym spotkaniem natychmiast zostało stłumione przez to, że w salonie rozbrzmiewały następne jego słowa, tym razem wypowiadane w najczystszej odmianie języka niemieckiego:
-Drodzy rodzice, jakie imię wybraliście dla swojego dziecka?
-Stefan Alfred.
-O co prosicie Kościół święty dla swojego dziecka?
-O chrzest.
Skąd taka biegła znajomość języka niemieckiego? Czyżby ksiądz Artur był Niemcem? Byłoby to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, ale w tamtej chwili to nie było najważniejsze, bo przede wszystkim odbywała się celebracja chrztu świętego niemieckiego dziecka w domu niemieckim w Górzyńcu. W czasie tej potwornej wojny wyglądało to jak konspiracja w obawie przed jakimiś, trudnymi do zrozumienia konsekwencjami. Czyżby nawet Niemcy musieli w warunkach konspiracyjnych przeprowadzać chrzest swojego dziecka?
Po zakończeniu uroczystości, w czasie której mały Stefan najzwyczajniej spał na rękach swojej mamy, ksiądz Artur podszedł do nas i z uśmiechem przywitał się z po kolei z każdym z osobna. Do mnie zwrócił się oczywiście najczystszą polszczyzną:
-Znowu się spotykamy i znowu się widzimy ! Pan Bóg ma dla nas wszystkich przeróżne niespodzianki.
-Rzeczywiście, proszę księdza, jestem całkowicie zaskoczona – odpowiedziałam. –Wiele razy o księdzu myślałam, ale nigdy bym nie przypuszczała, że się tutaj dzisiaj spotkamy.
Erna wtrąciła się do rozmowy, także po polsku:
-Ksiądz Artur to nasz najlepszy przyjaciel i pocieszyciel w tych ciężkich czasach. Myślę, że to Bóg jedynie mógł go nam tutaj zesłać.
-Pani Ernestyno, ja z kolei myślę, że to pani jest dla mnie oparciem i podporą w tych ciężkich czasach – odpowiedział, skłaniając lekko głowę z delikatnym uśmiechem. -Myślę, że to Bóg wspaniałomyślnie postawił panią na mojej drodze, żeby mnie uratować. Niewiele brakowało, a byłbym już bardzo daleko stąd, a być może już w ogóle nie byłbym, gdyby nie pani.
Na razie nie uzyskałam żadnych szczegółów, wyjaśniających te tajemnicze dla mnie słowa, ale nietrudno było się domyśleć, że życie księdza Artura wisiało jakby na włosku, a Erna musiała mieć jakiś wpływ na jego zabezpieczenie. Nie byłam w stanie o nic się pytać, ponieważ pani domu zaprosiła wszystkich na uroczysty obiad. Ksiądz Artur zjawił się na nim jako ostatni, już ubrany „po cywilnemu”, bez sutanny i koloratki, a jedynie w ciemnej, kraciastej marynarce i białej koszuli zapiętej pod samą szyją.
Zajęliśmy miejsca przy stole, chociaż ja będąc opiekunką małych dzieci siedziałam trochę z boku, mając tuż koło siebie małego Ernsta. Bohater całej uroczystości, mały Stefan obudził się i po spożyciu przysługującej mu w tej chwili porcji matczynego mleka rozgladał się ciekawie dookoła, trzymany przez nia w pozycji pionowej na rękach. Nagle Erna podniosła się z krzesła i wciąż trzymając swoje słodziutkie niemowlę z jego głową wysoko nad swoim ramieniem odezwała się z zaczepnym uśmiechem:
-Oto Stefan Alfred Liedte, zróbcie mu szybko zdjęcie. Jeśli nie ma tutaj fotografa, to niech każdy fotografuje to dziecko we własnym sercu i we własnym umyśle, ponieważ nie wiadomo, jaki mu zapisano los. Nie wiadomo nawet, kim jest, bo jego ojciec zajmuje się w tej chwili ważniejszymi sprawami, niż los własnej rodziny. A mianowicie bohatersko ucieka przed nawałą rosyjską ze swoim bohaterskim wojskiem, coraz bardziej spieprzając na zachód. A Stefana Alfreda Liedte, urodzonego przed ponad trzema miesiącami najmłodszego potomka, ani jeszcze nie widział, ani go nawet nie dotknął. Nie obchodzi go, czy ten jego najmłodszy syn będzie Niemcem, Polakiem, a może Rosjaninem. Czy on i jego matka i cała rodzina przeżyje najbliższe pół roku, czy też odejdzie w niebyt tak, jak ta ich skur… wysyńska ojczyzna, Trzecia Rzesza Niemiecka.
Nie rozumiałam dokładnie wszystkich słów, bo Erna mówiła po niemiecku, zwracając się głównie do swoich rodaków, Niemców, obecnych przy stole. Jednak zauważyłam po twarzy Henryka Liedte, że jej słowa mocno ugodziły w jego poczucie dumy, bo wstał i odezwał się do niej, która już siedziała z powrotem na swoim krześle:
-Ernestyno, opanuj się! Nie wolno ci tak mówić w tym domu, zwłaszcza w takiej chwili i w takim dniu! Nie wolno ci obrażać twojego męża, a mojego brata, ani tym bardziej nie wolno ci obrażać dobrego imienia naszej Ojczyzny! Wypraszam to sobie!
Erna hardo spojrzała mu w twarz i wycedziła swoją krótką odpowiedź:
-Kończę ten temat, zapraszam wszystkich do jedzenia. Za miesiąc lub dwa może nas wszystkich już nie być, więc nie ma się co kłócić o takie drobiazgi, jak zdychająca Trzecia Rzesza Niemiecka. Smacznego, drodzy goście, jedzcie i pijcie na zdrowie najmłodszego dziecka Liedte, Stefana Alfreda. Mamo, tato – zwróciła się do swoich teściów, siedzących cicho i skromnie w kącie stołu – bardzo proszę, jedzcie i pijcie, niczym się nie przejmując. Ja muszę iść przewinąć Stefanka.
To mówiąc odsunęła krzesło i wyszła z dzieckiem do sąsiedniej sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Trzeba przyznać, że atmosfera po jej słowach i po wyjściu nie była przyjemna, ale na szczęście każdy zajął się swoim talerzem i jedzeniem całkiem smacznego rosołu. Usługiwała gościom jakaś młoda, schludnie ubrana dziewczyna, której nie znałam. Niewiele mówiła, więc nawet nie mogłam być pewna, kim jest, ale robiła wrażenie, że jest Polką z jakiejś pobliskiej wsi. Była więc tak samo jak ja zwykłą polską służącą w domu rodziny niemieckiej lub niemiecko-języcznej. Wszystkich dorosłych w salonie było jedenaścioro, licząc mnie, Ernę i księdza Artura, plus do tego około dziesięcioro dzieci, w tym trójka dzieci z Przedcza i czwórka Erny. Było w sumie dużo osób do obsługi, więc nie zdziwiłam się, gdy okazało się, że dziewczyna nie daje sobie rady. Dlatego wstałam i zaczęłam jej pomagać, zwłaszcza przy obsłudze starszych państwa. Henryk Liedte najpierw się trochę tym zdziwił, ale nic nie powiedział, rozumiejąc sytuację. Gdy za chwilę wróciła Erna i zobaczyła mnie w „nowej roli”, uśmiechnęła się do mnie i podziękowała, mówiąc po polsku:
-Dziękuję i przepraszam, Mario. Dobrze, że jesteś tak miła i trochę nam pomożesz. Nasza Anusia się rozchorowała i dlatego sama Tereska niezupełnie daje sobie tutaj radę. Ale z twoją pomocą wszystko było i będzie jak trzeba. Dziękuję ci serdecznie.
-Nie ma za co, naprawdę – odpowiedziałam skromnie i uśmiechnęłam się do niej.
Podeszła do mnie i dotknęła mojego ramienia.
-Dziękuję. Nie z naszej winy mamy te wszystkie trudności i kłopoty, a wkrótce będziemy mieć jeszcze większe. Zawsze jednak trzeba się umieć zachować, bedąc Polką czy Niemką.
Tak, Erna zawsze umiała się znaleźć i w takiej sytuacji, jak teraz zachować się z klasą. Bardzo ją za to ceniłam. Nigdy nie utraciła w moich oczach tej niemal kryształowości, którą zawsze się odznaczała, a jej drobna postać, jasna i urodziwa twarz i spokojny wyraz w niebieskich oczach tym bardziej przydawały jej szlachetności.
Obiad przebiegał dalej w dość zwyczajny sposób, a mówiono już tylko o zwykłych, codziennych sprawach, jakby wokół nie było i nie działo się nic nadzwyczajnego. Niewiele z tego rozumiałam, bo nawet i nie wschłuchiwałam się w to wszystko, o czym była mowa. W chwilach, kiedy nie musiałam pomagać Teresce przy stole, zajmowałam się moim podopiecznym Ernstem, który najpierw wdrapał mi się na kolana, a po krótkiej chwili „zaciągnął” mnie do kącika w sąsiednim pokoju dziecięcym, gdzie było kilka zabawek dla małych dzieci. Pobawiłam się z nim klockami, trochę porozmawiałam, przeczytałam jakąś księżeczkę. Jak było trzeba to razem z nim nosiliśmy naczynia ze stołu do kuchni i z powrotem na stół. Pani Ingrid w tym czasie zajmowała się dwojgiem swoich młodszych dzieci, z których najmłodszy Horst niemal cały czas spokojnie spał.
Pan Henryk rozprawiał najczęściej ze swoimi rodzicami, najstarszym bratem, Leopoldem Liedte, który też był obecny, trochę także z księdzem Arturem. Rozmawiał także z parą młodych chrzestnych - najmłodszą siostrą Erny, Emilią, oraz z najstarszym synem pana Leopolda, Andrzejem. Wszyscy oni, za wyjątkiem księdza Artura, należeli formalnie do „narodu nadludzi”, ponieważ podpisali wcześniej „volkslistę” – sami albo ich rodzice, jak w przypadku Andrzeja. Nawet Erna była oficjalnie Niemką, odkąd za namową (albo z polecenia, jak mówiła) swego męża Alfreda też taką listę narodowościową podpisała. Kiedyś powiedziała mi w tajemnicy, że to było najgorsze świństwo, jakie z życiu uczyniła.
-Niech ją wszyscy diabli wezmą, tę cholerną „volkslistę”! –mówiła w złości. –Alfred był tutaj jednym z pierwszych, który ją podpisał i mnie kazał też to zrobić, a ja idiotka posłuchałam. Nawet moi rodzice tego nie zrobili i do dziś jakoś żyją w tej Rzadkiej Woli, chociaż jacyś gnoje wciąż ich do tego nakłaniają.
Na koniec, tuż przed odjazdem do Przedcza, byłam mimowolnym świadkiem rozmowy Henryka i Ingrid Liedte z jego bratową Ernestyną. Mój podopieczny Ernst po tych wszystkich emocjach zasnął spokojnie w pokoju dziecięcym, a ja byłam przy nim, żeby mu to ułatwić. Drzwi do salonu z powodu kiepskiego zamka wciąż były niedomknięte, więc wysłuchałam niemal całej rozmowy, prowadzonej nie wiedzieć czemu po polsku.
-Ernestyno, nie możesz czekać, musisz stąd wyjeżdżać! – mówił Henryk Liedte. –Musisz zabrać dzieci i wyjeżdżać. My też się pakujemy i planujemy wyjazd w najbliższych tygodniach lub miesiącach. Leopold także. Powinnaś też to zrobić razem z nami, tak będzie w miarę dla was bezpiecznie.
-Nigdzie stąd nie jadę! – odpowiedziała spokojnie Erna. –Pisałam do męża, co mam zrobić – wyjeżdżać z czwórką dzieci, czy też czekać tutaj na niego i na rozwój wydarzeń. Mój szanowny mąż, a twój brat Alfred, któremu byłam zawsze posłuszna, bo tak mu przyrzekłam na ślubie, odpisał mi w swoim ostatnim liście z frontu, że to jest moja decyzja i że on mi nie daje żadnych swoich rozkazów ani zaleceń w tej sprawie. Mam więc wolną rękę, bo ani mąż mi niczego nie nakazał, ani ta twoja zasrana, obłędna partia nie wydała mi jak dotąd żadnego polecenia ani wytycznych. Mam sama zdecydować i na razie nigdzie się stąd nie wybieram.
-Erno, proszę cię, nie mów tak o partii i o Niemczech – wtrąciła się pani Ingrid.
-Ta zasrana partia zrobiła ze mnie Niemkę, chociaż całe życie byłam Polką, tak i wy wszyscy byliście –usłyszałam odpowiedź. -Mieliśmy tylko niemieckie rodowody, ale nie byliśmy unużani w tych wszystkich niemieckich zbrodniach. Rzygać mi się chce, jak słyszę, że chcecie stąd teraz uciekać. Wolę tu zostać i do końca wypić to piwo, które nam ci zbrodniarze nawarzyli. Dopóki mój mąż tu nie przyjdzie i nie zabierze mnie stąd i naszych dzieci, to ja tutaj zostaję! Nie zostawię tego domu, moich teściów, mojej rodzinnej ziemi.
-Ernestyno, jeśli Rosjanie tu przyjdą, to życie wszystkich tutejszych Niemców będzie w ogromnym niebezpieczeństwie! – próbował przekonywać Henryk Liedte. –My z Leopoldem zabierzemy rodziców, a ty musisz zabrać dzieci i wyjeżdżać, bo zginiecie tu wszyscy. Rosjanie palą, gwałcą, niszczą, zabijają, rabują. Niczego nie szanują i nie będzie siły, by was tu obronić.
-Niemcy robili dokładnie to samo na wschodzie, w Rosji i w Polsce. Sami byliście świadkami - palili, gwałcili, niszczyli, zabijali, rabowali. Niczego nie szanowali. Nawet Alfred mi o tym opowiadał, jak był w zeszłym roku na przepustce. Zrobił mi czwarte dziecko i pojechał z powrotem tam, gdzie ten wasz Wehrmacht pali, gwałci, niszczy, zabija, rabuje.
-Nieprawda, Ernestyno, nieprawda! Wojsko niemieckie …. - Henryk Liedte nie dokończył, bo Erna wybuchła:
-Wojsko niemieckie ma całą masę krwi na swoich brudnych łapach! Najświeższe zbrodnie, o których wiemy, odbywają się teraz niemal na naszych oczach w Warszawie! Wojska niemieckie aktualnie mordują Warszawę, gdzie po naszym ślubie zabrał mnie na naszą podróż poślubną mój mąż Alfred. To było wtedy wielkie, piękne miasto, które teraz hitlerowscy zbrodniarze palą, gwałcą, niszczą, rabują! A teraz mój Alfred jest gdzieś, nie wiadomo gdzie, może właśnie w Warszawie! Może razem ze swoimi kompanami …
-Nieprawda, Ernestyno, nieprawda! Nie mów tak, zaklinam cię! To nieprawda, a Alfred na pewno niczego takiego nie robił i nie robi - Henryk próbował ratować honor brata.
-Mam nadzieję, że tak było i że tak jest – odparła cicho Erna. –Mam wielka nadzieję, że Bóg nie ukarze ani jego, ani nas tutaj zgromadzonych za zbrodnie Niemców. Mam taką wielką nadzieję, dlatego nigdzie stąd nie wyjeżdżam, dopóki mój mąż mnie stąd nie zabierze! To jest moja ziemia i tutaj jest mój dom, chociaż jako nie-Polka już zawsze będę tutaj obca. Czekam na Alfreda, on ma prawo mnie stąd zabrać.
Wróciliśmy tego samego dnia wieczorem do Przedcza, a potem dowiedziałam się, że Alfred wrócił do swojego domu w najbliższy czwartek… w trumnie. Dwa tygodnie próbowali go uratować niemieccy wojskowi lekarze w szpitalu w Poznaniu, ale nie udało się. Ciężko ranny w jakiejś bitwie na polskiej ziemi biedny Alfred Liedte skonał, osierocił czwórkę swoich dzieci i pozostawił swoją całkiem jeszcze młodą żonę.
-Wojna musi zabrać swój haracz – pamiętałam jej słowa.
Już nigdy wiecej nie spotkałam Erny. Dowiedziałam się później, że na czarno ubrana zanosiła codziennie bukiety kolorowych astrów i chryzantem na grób swojego męża.
Bo znów w ogrodach w całej Polsce astry kwitły wtedy, jesienią, jak oszalałe, znów chyba dłużej niż przez dwa miesiące.

[Odcinek 60 - to już chyba naprawdę wystarczy]

Dodano: 2017-04-18 09:06:45
Ten wiersz przeczytano 730 razy
Oddanych głosów: 5
Rodzaj Nieregularny Klimat Smutny Tematyka Ojczyzna
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (8)

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Stumpy
Masz rację, "jestem to winien tamtemu
pokoleniu". Niemniej jednak należy mierzyć zamiary na
siły, raczej nie odwrotnie.
Dziękuję za wizytę i pozdrawiam.

Stumpy Stumpy

Jestem z tobą, To bardzo wartościowa rzecz. Nie możesz
jej porzucić tym bardziej że jesteś to winien tamtemu
pokoleniu. Dobrej nocy.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Anna
Waldi
Amor
Mam wątpliwości nie tyle co do tego, czy pisać (bo
staram się to robić, choć wcale nie idzie tak łatwo),
ale raczej co do tego, czy kolejne odcinki publikować.
Zainteresowanie czytelników lub jego brak jest bardzo
istotne dla takiej decyzji, dlatego wciąż się waham,
co z tym robić dalej. Aby wydać książkę, trzeba mieć
całość powieści przynajmniej w głowie, a tutaj w moim
przypadku jestem daleko przed połową całości.
Bardzo dziękuję za czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam.

waldi1 waldi1

anna ma rację ..

AMOR1988 AMOR1988

Jestem zaskoczony, bo już dawno temu, kilka odcinków
wstecz pisałeś, że już koniec , a tutaj okazuje się,
że są opisane dalsze. losy. Ciekawie opisujesz, no ale
jeżeli mam coś skrytykować to może, chociaż uwielbiam
długie teksty, w ogóle czytać to jest to długi tekst.

anna anna

Powinieneś wydać książkę. Ja przeczytałam wszystkie
odcinki i bardzo mi się podobały. To kawał naszej
historii.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Waldi
Dziękuję za czytanie, zainteresowanie, komentowanie.
Pozdrawiam.

waldi1 waldi1

Piękny kawał historii .. czy wystarczy .. lubię taka
tematykę więc pisz proszę .. Dobranoc ...

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »