Następnym razem policzy ludzi (2)
PROZA
Kiedy obudziła się, ostrożnie poruszyła
lewą stopą, zaraz potem prawą. Zacisnęła
pięści, zwolniła uścisk, wyprostowała
palce… Usiłowała odgadnąć, w jakiej
przestrzeni się znajduje. Czy istnieje
czas, czy jest może tylko tykanie zegara?
Co, jeśli czas jest złudzeniem, albo
pamięcią neuronów, które utrwaliły dawne
obrazy, dźwięki, smaki, zapachy…? Co, jeśli
to one przechowały wszelkie ulotności, a
teraz wyświetlają migawki - zupełnie jak w
Starym Kinie…?
Postanowiła otworzyć oczy, pomimo obawy, że
materia przestała istnieć, bądź że
przybrała zupełnie nową nieznaną formę
bytu. A nieznane budziło strach, niszczyło
niedawny wszechogarniający spokój.
Poczuła jakiś ruch - nieznaczne drgnięcia
materaca. Satynowa pościel zaszeleściła.
Coś mokrego i ciepłego dotknęło jej
policzka, kilkakrotnie go musnęło, a po
chwili to coś zaczęło skomleć… Kiedyś,
przed erą absolutnego spokoju, jej pies
budził ją w taki właśnie sposób. Domagał
się spaceru, domagał się wstania z łóżka.
Szantażował poszczekiwaniem. Dawny nawyk
wrócił – w jej świadomości obudził komendę:
wstać! Trzeba wreszcie otworzyć oczy i
przekonać się, co aktualnie jest prawdą, co
aktualnie otacza. O ile w ogóle prawda
istnieje. Jeżeli w ogóle coś ją otacza.
Ostrożnie sięgnęła dłońmi do oczu. Poczuła
ciepło powiek i gładkość gałek pod nimi.
Poczuła szorstkość rzęs. Sprawdziła, czy
brwi są równie szorstkie i jak kiedyś -
nieco asymetryczne. Delikatnie uniosła lewą
powiekę, zamknęła, znowu otworzyła. Potem
prawą. Zobaczyła, że nie ma cieni, że przez
firankę sączy się jaskrawe światło.
Zobaczyła, że firanka jest … Jest więc
materia - pies, jej ciało, pościel, chłodna
satyna. Poderwała się na nogi – sprawdzała
pośpiesznie, czy da radę stąpać. Dawała
radę. Sięgnęła po szlafrok, wsunęła stopy w
kapcie i poszła w kierunku drzwi wiodących
do ogrodu. Pies był szczęśliwy, merdał
ogonem, pobiegł wprost pod ulubione
drzewko. Podobnie jak kiedyś. Tak, jakby
nic się nie stało, jakby nie było tamtej
ery, w której nic..., absolutnie nic…
Zaparzyła kawę. Zapach był silny,
hipnotyzował ślinianki, władał kuchnią,
władał przestrzenią, władał jej zmysłami,
jej wolą, a właściwie uległością. Sięgnęła
po papierosa. Odruch też nosił znamiona
władcy, władcy absolutnego. Posłuszną
nagradzał pozorem spokoju, udawanym
rozluźnieniem mięśni i wyciszeniem myśli.
Zaciągnęła się, by po chwili uwolnić chmurę
dymu – wszczął walkę o hegemonię z woniami
snującymi się między kuchennymi sprzętami.
- Nie wygrasz ze mną – papieros syczał nie
wiedzieć do kogo. Może do kawy, może do
zapachu, a może do niej… A może do siebie.
Syczał, dopóki w popielniczce nie spoczął
kikut przesiąknięty żółtą nieestetyczną
zawartością.
Było wszystko sprzed… Jakby nie było
tamtego, jakby tamto nigdy nie zaistniało.
Jakby słowa - ”wariatka, debilka” - nie
padły. Ale te słowa nadal były. Pulsowały.
A skoro były, istniało również tamto.
Istniał więc absolutny spokój, jak też
absolutny pierwotny strach. Nie było już
tylko czego rachować, liczyć, podsumowywać.
Zostało w szpalerze, w kołysaniu, w
cieniach… W twarzy księżyca. W milczeniu
księżyca. Zostało w miejscu, w którym
niegdyś serce przestało odliczać…
Komentarze (32)
Podoba mi się.
Przeczytałam z zapartym tchem...tekst owiany
tajemniczością.
Proszę o więcej:))