Zejście
A więc znowu noc. Wokół przechodzące
cienie w natłoku gwiazd. Wirują nade mną.
Wirują… Wirują… Puste ulice jakiegoś
miasta. Zakurzone przez czas witryny
sklepów, które kiedyś przyciągały en masse.
Zatem staję naprzeciw, lecz zapomniałem
tytułu książki albo czegoś innego.
Spoglądają zza szyb woskowe manekiny.
Patrzą się na mnie beznamiętnie w tej całej
obojętności przemijania. Poza mną spóźnione
kroki jakiegoś przechodnia. I znowu… Kto tu
jest? Ktoś tu z pewnością jest, lecz milczy
jak zaklęty Jak głaz. A więc i ja milczę.
Milczymy obaj albo oboje. Za rogiem
chrząknięcie, stłumiony głos… Ale ten głos
już nie jest stąd, tylko z otchłani nocy
skostniałej jak cmentarny chłód. Zaciskam
powieki. Otwieram.
Jakieś uchylone ze zbutwiałej dykty drzwi.
Skręcam jeszcze raz. Skręcam. Skręcam… Idę
po jakiejś spirali… Schodzę po
trzeszczących, drewnianych schodach w
smrodzie duszonej kapusty. Na ścianach
płachty falujących pajęczyn, wirujący kurz…
Uśmiechają się z zatłuszczonych plakatów
dawno umarli, lecz teraz żywi, pełni werwy,
jak tylko mogą być żywi nieboszczycy.. Z
plątaniny żeliwnych rur, z niekończącej się
plątaniny bulgoczących rur… — wyciekająca
czarna maź, jakby ropa z rozkładających się
zwłok niespełnionego kontrabasisty.
Nasilają się jak tępy ból zęba, to znowu
słabną dalekie przekleństwa hydraulików w
symfonii na młoty i świdry w dookolnym
systemie Dolby Sorround.
Korytarz rozszerza się. Rozwidla. Mijam
jakiś skład nie wiadomo czego z napisem
Biuro rzeczy znalezionych. Pełno tu tego.
Skórzane walizki, podróżne torby.
Ponadgryzane. Poprzecierane… Przegniłe.
Rozdeptane klapki, gumo-filce, sandały…
Kolejne drzwi i kolejne. Rozłażące się w
palcach. Spleśniałe, cuchnące moczem… — z
napisem: For Gentelmen.
W obskurnej piwnicy. W jakiejś przeżartej
dżumą i syfilisem spelunie stoi pod
odrapaną ścianą David Bowie. Śpiewa swoim
rzewnych głosem: Let`s Dance, akompaniując
sobie na gitarze. Wokół pokasływania,
chrapliwe oddechy. Nieustanne przesuwania
krzeseł… Snują się udręczone życiem widma,
przelatują barowe ćmy w kłębach
papierosowego dymu i odorze denaturatu. Nie
zwracają na nikogo większej uwagi te
dziwadła, te zmory nie z tego świata. Jakaś
kurwa pociąga rytmicznie za wajchę
jednorękiego bandyty. Oszalały z miłości
szczur nie daje się oderwać od twarzy
krzyczącego starca, który w młodości był
bejsbolistą w Boston Red Sox.
Miał jeszcze jeden epizod w swoim życiu.
Zrzucił bombę atomową na Hiroszimę. Teraz
jego biała, żylasta dłoń kurczy się i
zaciska. W pięść.
Swoiste to Katabasis eis antron.
W opuszczonych salach niedokończone
popiersia. Porzucone dłuta, młotki… Na
tablicach wyrysowane białą kredą wykresy
stąd do wieczności. Esy-floresy,
limesy…Zwisają ze ścian pożółkłe plakaty.
Pełne sloganów na rzecz ludowej ojczyzny.
Lecz jakieś to takie nie po kolei. Walające
się pod nogami zwitki papierów. Notatki.
Gryzmoły. Zapisane skoroszyty. Notesy…
Żurnale… Plan pięcioletni. Wyrobienie
normy. Moja żylasta ręka. Twoja
mlecznobiała pierś. Rozbicie jądra atomu.
Straceni na krześle elektrycznym Ethel i
Julius Rosenbergowie. Czy aby na pewno byli
szpiegami? Hanford kontra Majak.
Oppenheimer kontra Kurczatow. Siergiej
Korolow kontra Werner von Braun. Edward
Teller kontra Andriej Sacharow… Coś bardzo
dużo tego kontra. A gdzie współpraca?
Stwierdzono, że na świecie panuje potworny
głód (poezji)? Chodzi teraz o poważne
sprawy. .Aha, masz jeszcze kupić śmietanę i
kiszone ogórki. Pięcioletnia Magda ukradła
matce szminkę do ust i przerobiła się na
cyrkowego klauna, bawiąc się przed lustrem
grzebieniem owiniętym w kołtun. Jakieś
skrawki. Skrawki… Urwane zdania… Awaria
odbiornika telewizyjnego spowodowała u
sąsiada spod czwórki pożar mieszkania.
Wyniesiono dwa zwęglone trupy. Dobry to był
chłop, tylko trochę pił i lał swoją żonę.
Emilio, czy ty mnie kochasz? Emilia, chyba
nie odpisała, bo fraza: „czy ty mnie
kochasz”, powtórzona została jeszcze sto
piętnaście razy. Niewyraźne, czarno-białe
zdjęcie marsjańskiej twarzy wykonane przez
sondę Viking 1. Więc oni istnieją! Nie, to
tylko gra świateł… A może jednak? Ależ
skąd! — zdaje się mówić głos zza ściany. Na
festiwalu piosenki żołnierskiej… Listy mają
być krótsze… Pijany Iggy Pop spadł ze
schodów w teatrze lalek i wybił sobie
przednie zęby. Biedny Iggy. Będzie
seplenił. Chodź i tak zawsze seplenił,
kiedy wypił przed koncertem. Ksiądz
wykonywał znak krzyża, trzymając się za
krocze. Chodzi o stosunek do obywatela w
urzędzie. Zawsze frontem, nigdy tyłem,
pamiętaj, synu. Nad kawałkiem zepsutego
salcesonu zebrało się konsylium i dociekało
czy nadaje się jeszcze do spożycia. Mamo,
ile oczek pływa w kurzym rosole? Aku-Aku —
nowa książka Thora Heyerdahla. Orbity
planet. Obłok Oorta. Księżyc powstał z
centralnego zderzenia Ziemi z planetą
wielkości Marsa. Supernowa. Wielki Wybuch…
Nie zdobył gola. Zamiast tego, strzelił
panu Bogu w okno. Co za pech. Szybkie
rozbłyski radiowe FRB… Nowy model smartfona
o ekranie jak stodoła i kolosalnej pamięci
stu miliardów czegoś tam i mocy jak
elektrownia węglowa w Ostrołęce… Można na
nim nie tylko pisać ale i kopać go jak
analfabeta, albo i skoczyć na główkę do
tej niebieskawej poświaty, jakże podobnej
do wody w basenie. I zostać tam na wieki,
wieków. Amen. Zaraz. Zaraz. Ale to przecież
już czasy teraźniejsze? Być może.
Spoglądają na mnie nagle zamilknięte,
wyciosane siekierą oblicza przodowników
pracy. A więc to oni mówili do mnie takimi
dziwnymi zrywami.. Nie mającymi sensu. Ech,
żartownisie. Udają teraz nieobecnych.
Bohaterskich. Oni wszyscy: Traktorzyści.
Traktorzystki… Hutnicy… Zamarli w
półsłowie. A może, tylko udają? A tak
naprawdę tylko dech im zaparło? Jednak nie.
Wszystko jest martwe… Bez wiwatów i
okrzyków. Bez fanfar i werbli. Unoszące się
teraz w bezczasie a kiedyś na łopoczących
sztandarach: Niech żyje! Niech żyje!... Co
takiego miało żyć? Już nic takiego. Już
nic. To już jest bez większego
znaczenia.
Czego tu brakuje? Niczego nie brakuje. Jest
wszystko. Martwe i tępe. Spróchniałe.
Wydłubane. Wyświechtane… Kiedyś ktoś tu
wygłaszał mowę jako mistrz ceremonii,
często gubiąc wątek. Zaczynał od początku i
znowu od początku. Wygrażał palcem,
stwierdzając, że wszystkie okoliczności są
przeciwko nam. Wszystko zastygło w
dziwacznej korekturze zdarzeń. Wypaczone.
Spaczone… Wybrzuszone albo wklęśnięte…
Przekształcone w próchno…
Czy ty mnie słuchasz? — Ktoś coś do mnie
powiedział, wyrywając mnie nagle ze snu.
Teraz albo przed chwilą, albo wieki temu.
Coś jak wyrwane z kontekstu ostrzeżenie
przed pazurem, co czai się za drzwiami.
Lecz za drzwiami leży jedynie truchło o
ptasiej głowie w dymiącym stosie
poszarpanych piór.
W dłoniach miętoszę stare wydanie porannej
gazety z nagłówkiem: To było jednak
samobójstwo.
Szumi mi w głowie. Szumi i dudni wypity Tom
of Finland. Patrzy się na mnie przystojny
marynarz. Piękny chłopiec z wąsikiem. Z tym
wąsikiem. Ach, tym… Spogląda zalotnie cały
w ćwiekach i w czapce z daszkiem typu
sado-maso. Brakuje mu tylko pejcza. A może
ma, tylko nie zmieścił się na obrazku?
Patrzy się i zdaje się mówić: Chodź do
mnie. No chodź… Pójść? A, co tam. Miłość,
to miłość. Męska czy żeńska. Co za
różnica. Idę. Będę kochał. A więc lecę
pędem, trzymając się firan w galopie. Lecz,
o dziwo, ów marynarz nagle zmienia
kształty. I zanim do niego dobiegam,
przeistacza się w wielkiego robaka niczym
Gregor Samsa w opowiadaniu Przemiana,
Franza Kafki. A może to nie on, tylko ja
uległem metamorfozie? Ta przemiana to pewna
śmierć. Może i dobrze, że mnie już tak
naprawdę nie ma. Może dobrze…
Uciekam od siebie. Oddalam się z szybkością
myśli człowieka nie z tej ziemi. Nie z tego
świata. Kładę głowę na pieńku i szukam
twarzy ciężarnej kobiety, matki mojego
dziecka? Być może. Nie. To tylko
imaginacja. Jakieś dalekie pragnienie.
Niespełnione i martwe jak ja. Nie. Tak nie
będzie. Będzie inaczej. Jak? Tak jak u
tego, co powiesił się na stropowej belce w
płomiennej godzinie nadziei i pokazał
wszystkim język. O, tak!
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-04-03)
https://keosz.bandcamp.com/track/1-keosz-sollicitus
Komentarze (3)
Uważam, że to się nadaje na książkę, pozdrawiam
Egzystencjalizowanie dojmujące.
Głos!
Twoje mroczne opowiadania mają ogromną siłę
przyciągania.