Odlot
Błyski flesza. Atak stroboskopowej maligny.
W pulsującej nerwowo czerwieni czyjeś
twarze. Częściowo zatarte. Nieostre. O
nieustalonych rysach. Twarze zapomnianych.
Twarze tak jakby o popękanej, pożółkłej
emulsji. Ktoś, gdzieś tutaj coś. Nie
wiadomo, co. Milczące szepty. Niejasne
gesty dawno umarłych. Przechadzają się
powoli i giną w mrocznej czeluści drugiego
pokoju, kiedy noc rozlewa się granatowym
atramentem samotności. Jedynie mdławy
poblask wiszącej lampy dogorywa stopniowo w
tej milczącej projekcji sennych
widziadeł…
Przedmioty wokół. Rzeczy. Zakurzone
popiersia obserwują przestrzeń w swojej
kamiennej egzystencji. Mówią i szepczą w
piskliwym szumie śmiertelnej gorączki. Kto
tu jest? Dlaczego milczą te mary, te widma,
te przeklęte zmory?
W opuszczonym od wieków pokoju krzesła i
stół. Na stole wazon pęknięty na wpół z
pękiem suchych melancholii. Przeglądam się
w lustrze serwantki, lecz nie widzę niczego
poza mrokiem rozpadliny. Zapalam światło.
Oblewa mnie mdława aureola żyrandolowego
blasku. I kiedy opieram się plecami o
trzydrzwiową szafę, wyrastają mi
natychmiast obrysowane na fornirze skrzydła
motyla. Staram się unieść lekko jak ptak ku
słońcu. Ogromny ciężar przytłacza mnie
jednak, próbując stoczyć się w otchłań z
wielkim łoskotem konającego wszechświata.
Osuwam się. Siadam, podpierając się o
kolana zgiętych nóg. W chłodnym kącie
sanktuarium drżę. Opadający kurz wiruje jak
te ciche, zalęknione metafory. Pełno ich
tu. Pokryły wszystko szarym pyłem
przeszłego czasu.
Ktoś miał do mnie przyjść. Oczekuję jego
albo jej? Kto miał przyjść, nie przychodząc
wcale? Wzmaga się coraz bardziej atrofia
pamięci. Szepczę w szarpiącym za poły
koszuli oddechu nocy. Przypływy i odpływy.
Wdech i wydech… Szelest wiatru za oknem.
Szeleszczące liście topoli. Gną się
gałęzie, roztańczone w księżycu cienie na
ścianie. Nie od dziś. Od wieków całych.
Stłoczone lękliwie chwieją się i kołyszą.
Tuż za oknem. Daleko. Gdzieś niebywale
blisko…
Są na wyciągnięcie ręki te bezcielesne w
swojej bezcielesności istoty. Bezgranicznie
puste tą pustką pełną powietrza. Puste i
pełne zarazem nieujarzmionej przestrzeni.
Takiej szeleszczącej, szemrzącej i cichej.
Kto tu jest? Echo odbija się w oddali.
Powraca wciąż… I słabnąc, zatacza coraz
wyższym lotem kręgi, aby jeszcze, choć raz
jeszcze… Niczym jaskółki wznoszące się do
nieba. Pełnego gwiazd. Pełnego mgławic.
Galaktyk… Pustki…
W moich dłoniach szeleszczące stronice
gazet. Jakieś referaty o powstawaniu
gatunków. W czasopismach… W pożółkłych,
poplamionych, prześwietnych foliałach…
Gdzie ty jesteś? A gdzie ja jestem? Znowu
dopada mnie zmora przeszłości, która tłamsi
i miażdży…
Mrugam szczypiącymi powiekami, myśląc i
analizując wszystko we śnie, w sen wnikając
następny. Albo jeszcze następny… Albo nie
wnikając, tylko śniąc na jawie, widząc
rozwarte szeroko ramiona umarłego dawno
ojca, upodobnionego do krzyża. I wznosi
się. Leci. Leci… Leci jak ptak…Aż już nie
dostrzegam jego oczodołów zlepionych mokrą,
czarną ziemią… I w ogóle cały tak jakby
wyjęty z obsypującej się ziemi… Jakiś taki
zmarniały. Opowiadający swoje, moje dzieje.
Opętany dmuchawcami w jakimś lekkim
jasnowidzeniu…
Skąd to nagłe wniebowstąpienie w aromacie
konwalii, jaśminu? Nie wiem. Ale widzę jak
rozwiesza się białym krzyżem wysoko nade
mną. Rozwiera powoli swoje skrzydła w
liliowej aureoli, w słońcu. I przytula się
do tego słońca w gorącej, doniosłej
godzinie lata. I jak odlatujący ptak
przegina szyję w milknącym, mewim krzyku…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-02-20)
https://www.youtube.com/watch?v=wR4pOKc3E_M
Komentarze (2)
Wow.
Jestem pod wrażeniem Twoich opisów.
Czytam od deski do deski.