Wierzbowa gawęda, czyli tempora...
PROZA
Był sobie najzwyczajniejszy las; trochę
piękny, trochę podstępny, nieco tajemniczy
i ciut fałszywy. Bo z lasem zwykle tak
bywa. Wrażenia zależą od aury, pór roku,
wad wzroku i współczynnika
spostrzegawczości obserwatora. Las
zamieszkiwały zwierzęta duże i małe, owady
piękne i upierdliwe, zajadłe i zjadliwe,
istoty latające i pełzające. Dopóki
siedziały w lesie, nie było widać
perspektywy, bo drzewa wszystko zasłaniały
gęstym finezyjnym parawanem.
Ale żeby nie było, że wszystko dokładnie
mgłą owiane i liśćmi otulone, zdarzały się
sytuacje ekstremalne, kiedy pragnienie
kazało mieszkańcom lasu wychylać łby,
poroża, czułki, kopyta, organa ssące i
kłujące... Wówczas całe rozległe łańcuchy
pokarmowe wylegały na sielską do znudzenia
polanę... Polana -wiadomo: soczysta trawka,
kwietne kolorki, na niebie słoneczna tarcza
i to co nad wyraz nęciło: strumyk z
krystalicznie czystą wodą. Nad nim stara
wierzba, której witki predystynowały ją do
roli czcigodnej nestorki, załamujecej ręce
nad lasem, polanką i całą barwną menażerią.
Będąc wierzbą głosu nie miała, a gdy kto
milczy, zdaje się być istotą rozumną i
roztropną. Nie kłapiąc ozorem nie jest w
stanie ujawnić głupoty w niewłaściwym, albo
właściwym momencie; na temat, albo od
rzeczy. Wszyscy wierzbie kłaniali się zatem
czołobitnie, szczególnie, gdy pić się
chciało. Aby zaczerpnąć ze strumienia,
musieli przygiąć karku, grzbietu,
odwłoka... Czasem nawet wtulić uszy,
słuchy, macki..., obniżyć loty, wtuliwszy
marne, acz dumne skrzydła. Zanurzali w
krystalicznej wodzie najróżniejsze otwory
gębowe - ryjki, dziobki, mordki i wszelakie
organa przystosowane do żłopania,
chlipania, zasysania i parskania. Niejedno
zwierzątko umoczyło przy tym łeb, czułkę,
mackę, trąbkę..., wychodząc przy tym na
trąbę, ewentualnie dając ciała, albo nogę.
Stara wierzba z godnością przyjmowała
honory, a wiatrowi dawała się wyszumieć,
zmętnić wodę... Kijków do mrowiska też
czasem dostarczała.
Tak oto jako pierwsza wyległa do wodopoju
rogacizna, wierzgając na prawo i lewo
kopytami, szczypnąwszy tu i ówdzie
ździebko, a nad strumykiem mlaskała z
zapamiętaniem życiodajny płyn. Rogacizna
pokłoniła się tradycyjnie wierzbie, a jej
odgałęzienia z dumą przyrównała do własnych
rozłogów, mniemając, iż owo podobieństwo
rozumu jednakowoż dotyczy. W tym jakże
ważkim momencie nadleciały muchy, irytując
zuchwałym bzyczeniem i chmurząc miłość
własną parzysto- i nieparzystokopytnych. Te
pooganiały się chwościkami, po czym ruszyły
z kopyta, zostawiajac typowe ślady na
soczystej trawce.
Przyszła pora na zające. Owe, jak zwykle
zestrachane, wyszczerzyły ząbki, pozorami
śmiechu maskując swoje fobie i społeczne
lęki. Drżące omyki pomknęły ku ruczajowi,
dygnąwszy zgrabniusio przed wierzbą, która
znowuż załamywała wiotkie witki. Siorbnęły
nieco i chociaż ogarami nie były, poszły w
las!
Po chwili zza rozłozystego leciwego dębu
ociężałym krokiem przydreptał niedźwiedź.
Na stojąco oddał honory wierzbie, bo zawsze
marzył o wyprostowanej postawie i
ponadprzeciętnym wzroście. Inni fakt ten
przypisywali niskiemu poziomowi jego ego i
kompleksom. Gniótł go ciężar permanentnej
nadwagi, więc szybko wrócił do pozycji na
czterech łapach. Unurzał pysk w strumieniu.
Wówczas dopadła go brać z leśnej barci.
Kłując zaciekle w obfitą część ciała, jęła
wymierzać karę za domniemane zeżarcie
zakazanego miodku. Uciekł misio na
czterech, bolejąc nad balastem wyżej
wspomnianej nadwagi i przyniskiego ego. Miś
uciekając minął szczwanego liska, który
kitą wyraził szyderstwo, mądrą wierzbę
obdarzył sprytnym komplementem i chyłkiem
śród wierzbowej aprobaty zaczerpnął spory
łyczek ze strumienia. Ominął syczące
gadziny, zabrylował kolorem sierści i
błyskiem w przewrotnym oku. Na ten widok
zarechotały żaby i na wszelki słuczaj dały
nura pod otoczaki, które ich prześmiewcze
kumkanie otoczyły bezpiecznym azylem .
Wszystkiemu towarzyszył raz skłócony, a
raz radosny ptasi desant, który upatrzył
sobie wierzbowe lądowisko. Z niego co rusz
urządzał wycieczki i harce do ruczaju, by
zapewnić higienę skrzydełkom, postroszyć
piórka i zamoczyć dzioba. Na wierzbowych
gałazkach wiódł w międzyczasie boje o jak
najwyższą lokalizację, bowiem na przejawy
społecznego awansu nie był objętny. Z tegoż
wysokiego poziomu mógł śledzić polanę i jej
zacnych gości.
_________________________________
Tymczasem pewnego chmurnego dnia w
niniejszej bajce pojawił się CZŁOWIEK, choć
nie o ludziach być miała. Człowiek zawsze
gdzieś się wkręci, wiedziony pędem ku
ekspansji i zawłaszczaniu nowych
terytoriów. Człowiekiem owym był Drwal -
znany ze swego profesjonalizmu i lecących
wokół jego postaci wiórów. Wprawnymi
ruchami ściął Wierzbę Nestorkę, a z jej
wiotkich witek uplótł nowiuteńkie androny.
Owe podarował nadobnej córce Leśniczego,
zdobywając tym samym jej serce i rękę... Na
weselu nie byłam, bo trunków nie pijam. A
co było potem, opowiem kiedy indziej...,
gdy w pobliżu nie będzie podstępnego
Gajowego, któremu Leśniczanka niepomiernie
wpadła w oko ...
A las, polana i strumyczek nadal wiodą
sielskie życie i tak naprawdę nic się nie
zmieniło, bo natura naturą pozostaje, czy
nam się to podoba, czy nie! Jedynie nad
strumieniem wysiała się niepostrzeżenie i
obrosła w listki brzoza samosiejka,
przejmując tym samym rolę milczącej
nestorki...
Tempora mutantur, et nos mutamur in illis. - Czasy się zmieniają, amy wraz z nimi.
Komentarze (30)
Jestem pod wrażeniem,pozdrawiam
Piękna historia i tylko wierzby mi żal...
Pozdrawiam:))
Świetny tekst Elu, ciekawy, napisany z leciutką ironią
i dający do myślenia:))
Witaj Stello:) Dzięki
Super.Uwielbiam Twoje pisanie:)Pozdrawiam.
I ja Ciebie, Dankaas, równie baaardzo :)))
Twoje prozy - to słowne mistrzostwo!! Lubię Ciebie
czytać:)) Pozdrawiam baaaaardzo ciepło:)))
Miło mi, Misiaala.:)
przeczytałam z przyjemnością, lekkie pióro, wabi
podróżnych
Pozdrawiam, Tulipanko:)
Człowiek potrafi nieraz zniszczyć wszystko a było tak
miło i sielsko
pozdrawiam ciepło:)
:) Czyli kolorowo :)
Wrażenia kwitną (:
Miłej niedzieli, Grażko :)
Jesteś wspaniałą prozatorką. Bardzo ładne, obrazowe
opowiadanie. Miłej niedzieli