Amerykan, cz.8 (ostatnia)
wspomnienie
cd.
– Zdzisiek! Dzień dobry. Wstawaj!!! –
Przebudzenie było gwałtowne i wyjątkowo
nieprzyjemne. Zamrugałem oczyma… Budzikiem
przerywającym mój błogostan okazała się
małżonka. – Wiesz, która godzina?!
– Aa… dzień dobry. – Potrząsnąłem głową,
aby wrócić do rzeczywistości. – Niee, ekhm
– odkaszlnąłem – nie spałem. Tak tylko, na
chwilę. A która?
– Już w pół do szóstej…
– Sacreble! – Wyskoczyłem z wanny jak z
procy, rozchlapując naokoło wodę. „Jednak
przysnąłem”!
W pośpiechu wytarłem ciało. Oczy mnie
piekły od niewyspania. Krótką chwilę trwało
włożenie ubrania i już zbiegałem po
schodach.
– Poczekaj! Trzymaj!– To małżonka zrzuciła
mi woreczek. – Przecież nawet nic nie
zjadłeś…
Chwyciłem jedzenie i pomachałem ręką na
pożegnanie. Nie było już czasu na zwykły
marsz; kurzgalopek w zimnym październikowym
powietrzu nawet mnie orzeźwił. „Byłem
zdążył! Byłem zdążył odbić kartę
zegarową!”.
Zmachany i spocony wbiegłem do
pomieszczenia wartowni, wyciągnąłem z
przegródki kartę. „Którą wybije? Piąta
pięćdziesiąt dziewięć!”.
Kilka głębokich oddechów pomogło. Ważne, że
na karcie jest „przed szóstą”. Na koniec
pracy ludzie potrafili stać w kolejce przed
zegarami już kilka minut wcześniej,
czekając aż zegar wskaże magiczną godzinę
czternastą lub piętnastą. Ale nie można jej
było rozpoczynać „punkt godzina”; musiało
być odbite wcześniej.
Już uspokojony poszedłem na górę budynku,
do swojego działu zaopatrzenia. „Uff… teraz
godzinka na odpoczynek, póki inni nie
przyjdą na siódmą”.
Okazało się to marzeniem ściętej głowy.
Kierownicy na wydziałach produkcyjnych
wiedzieli, że pracuję od szóstej. Jakby się
umówili tego dnia – odbierałem telefon za
telefonem. Plan był już zagrożony, mimo że
październik to dopiero połowa kwartału. „Co
z miedzią? Jak z wypraskami do pomp?
Kiedy, do cholery, dostanę te styczniki do
hydroforów?!”.
Praca zaopatrzeniowca w realnym socjalizmie
początku lat osiemdziesiątych nie należała
do najprzyjemniejszych, delikatnie rzecz
nazywając. Była gospodarką ciągłych
niedoborów, wszystkie łańcuszki kooperacji
się rwały. W tym czasie „pani Kasia” czy
„pan Stasio” z działu zbytu jednego czy
drugiego dostawcy byli ważnymi personami, z
którymi trzeba było dobrze żyć, czasem
podrzucić czekoladki, koniaczek lub inny
drobny prezent. Inaczej trudno było
zabezpieczyć w pełni surowce i półfabrykaty
do produkcji w fabryce, a przy niewykonaniu
planu wszyscy żegnali się z premią.
Zaopatrzeniowiec był tym proszącym i
przymilającym się.
Jeden telefon odbierałem, za chwilę sam
dzwoniłem do dostawców. Nie było mowy o
odpoczynku, wykorzystaniu godziny na
malutką drzemkę przy biurku. Może i dobrze…
nie byłoby miłe, gdyby kierownik, który
zawsze przychodził już kwadrans przed
siódmą, zastał mnie z głową przytuloną do
blatu biurka.
– Dzień dobry, Zdzisiek. Jak idzie, spokój
dzisiaj? – To koleżanka z pokoju powitała
mnie radosnym świergotaniem. – Jeszcze
tylko kilka godzin i wolna sobota!
– Cześć, Irenka. – Odłożyłem długopis i
szeroko ziewnąłem. – Lepiej nie pytaj.
Prawie prosto z roboty przyszedłem do
pracy. Tylko cii o tym… Jakoś wytrzymam. Na
szczęście jutro wolne.
Przypatrzyła mi się uważnie.
– Widzę. Węgiel? – zapytała współczującym
tonem. – Idź się domyj, bo jeszcze
widać.
– Jeszcze?! Chce się mieć, trzeba robić –
dorzuciłem filozoficznie. – Dzięki, w nocy
nie było widać.
Zaśmiała się.
– Oj, ty biedaku. No, idź się domyj. Lepiej
niech Kochański tego nie zobaczy, bo ci
cofnie zgodę na tę szóstą. Nastawię na
kawę, co?
Kawę?! Kompletnie o niej zapomniałem,
telefony trzymały mnie przy biurku.
– Dobra duszyczka z ciebie. Dzięki.
W łazience zmitrężyłem trochę czasu, ale
wreszcie doprowadziłem twarz do bardziej
naturalnych kolorów. Po powrocie gorąca,
pachnąca kawa stała już na biurku. „Dobra
koleżanka w pracy to prawdziwy skarb”!
Ten piątek nie był dniem, o którym można
było powiedzieć, że człowiek zbijał muchy w
pracy. Przynajmniej nie czułem niewyspania.
Młody organizm pozwalał jedną czy drugą noc
zarwać…
Pozostałe godziny były dalej tak
intensywne, że nie zauważyłem kiedy, a już
nadeszła godzina czternasta. Koniec na
dzisiaj!
Po powrocie do domu wreszcie zjadłem
porządny, gorący obiad. Położyłem się „na
chwilkę” i… jak to powiadają – padłem na
polu chwały. Po obudzeniu zegar wskazywał
północ. Przydała się ta przedłużona
drzemka moim mięśniom – czułem je, ale nie
aż tak, jak się obawiałem.
Reszta zmęczenia od razu ustąpiła, kiedy z
kieszeni spodni wyciągnąłem zwitek
banknotów i wręczyłem małżonce. Dobę
wcześniej jeszcze nie wiedziałem, że będzie
to aż tak przyjemny ciężar. A jak się
połowica uradowała…
Komentarze (18)
Weno, odbieram ten uśmiech jako "spodobało się"... i
dobrze :)
:)
Wena, dzięki, masz rację z bąkami :) Nie mam much w
nosie :)
Wesołych świąt :)
"Wszystko dobre co się dobrze kończy"
zbijać bąki - a nie muchy ;)
Wesołego Alleluja! :)
Anno, to dobrze, że zostałem przy prawdziwym
zakończeniu. A już chciałem wymyślić bardziej
dramatyczne... podobno wielu ludzi nie lubi "opowiadań
z życia". Żadnych fajerwerków, niespodziewanych
zwrotów akcji... co to za opowiadanie? ;)
Zyka, podobno pieniądze nie są ważne, ale spróbuj
pożyć bez pieniędzy...
Pozdrawiam również.
Babcio Teresko, przynajmniej nie napiszesz, że "szkoda
było czasu..." ;)
Wesołych świąt :)
i fajne zakończenie!
Jak ważne są pieniądze . Pozdrawiam na świeta.
Dobrnęłam do końca, ale było warto. Ciekawa relacja...
Pozdrawiam życząc Wesołych Świąt
:)
Beano, jak to dobrze, że coś się kończy dobrze ;)
Wesołych i pogodnych świąt :)
Jastrz, fajnie, że się spodobało.
Używam od dawna spolszczonej wersji "sacreble" (tak,
jak się wymawia). Jednak sprawdziłem - to byłby mój
neologizm. Wszędzie jest zapis "sacrebleu". Będę więc
w zapisie używał prawidłowej. Dzięki za tę uwagę.
JoViSkA, jak to kobieta "uwoelbiam dobre zakończenia"
;)
Równiez spokojnych świąt. Zdrowych! :)
najważniejsze, że wszystko dobrze sie zakończyło
serdecznie pozdrawiam
Radosnego Alleluja życzę
:)