brzemię
na szlaku pod górę przystaję
gdy przyjaciel mój Syzyf
dzban zimnej wody
mi podaje
nie mowię nic
gdy pyta mnie
o pracy mojej przyczynę
spogladam na szczyt
gdzie skończy się
kolejny mój dzień
bezowocny
ruszamy znow
Syzyf i ja - każdy z nas
z innym kamienia ciężarem
i wiem, że gdy
na szczyt pusty
zawitamy
to jak co dnia
stoczą się w dół
brzemienia naszego kamienie
siądziemy tam
ja i przyjaciel mój Syzyf
by dzbanem ambrozji
bogom okrutnym
podstępnie skradziony
pragnienie istnienia nasycić
i zanim znów
u góry podnóża
obudzi mnie
chłodny dotyk
mojego kamienia
opowiem mu
o Helenie mej utraconej
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.