Dykciarze, cz.3/3
cd.
– Nie wiesz, jak się załatwia takich jak
oni lub podobnych? – Nie zważając na
docinki siostry, wszedłem jej ponownie w
słowo. – Przy „Pomorzance” zawsze stoją i
zbierają na flaszkę. Ciągle tylko:
„Szefuńciu, szefuncio pożyczy”. Oni i
oddanie – zaśmiałem się. – No to raz tak
ich zrobiłem, że już nigdy mnie nie proszą,
tylko kłaniają się z daleka. Powiedziałem:
„Dobra, raz mogę wam dać. Dać, nie
pożyczyć. Kupię każdemu po piwie, bułeczkę
i kiełbasę do kompletu, abyście z głodu nie
padli. Albo lepiej, flaszkę wam kupię
zamiast piwa. Chcecie?” A oni rozanieleni,
aż oczka im rozbłysły, ślinka jak u psa
pociekła. „Oj, szefuńciu, szefuńcio taki
łaskawy, dobry” i dalej mnie pod niebiosa
wychwalać. To ja im, że tylko maleńką
robótkę zrobią, pięć minut i gotowe, tu, na
miejscu. Żadnego wysiłku. No i czy chcą. „O
tak, szefuńcio, już, a co to ma być?”.
Przerwałem i ponownie zaśmiałem się na
wspomnienie dawnego zdarzenia. Popiłem
mleka z kubka.
– No i co? Zacząłeś, to dokończ, a nie
rozdziawiaj się. Nie muszę twoich zębów
podziwiać. Później dopijesz. – Teresa
ponagliła mnie.
. „Ot, kobieta… Jak ją ciekawość zżera, to
nawet nie pozwoli człowiekowi spokojnie
popić, gardła zwilżyć…” – pomyślałem.
– No co, co. Śmo. Nie poganiaj. No więc
mówię im: „Widzicie?” i zatoczyłem ręką
wokół. „Widzicie te kapsle? Brudno, co?”. A
oni na to: „No brudno”. Więc ja:
„Wyzbierajcie je, kosz tu jest, a ja idę
wam kupić flaszkę i zagrychę”. Żebyście
widzieli ich miny! – zakrztusiłem się ze
śmiechu. – Ja tam nie czekałem i z poważną
miną idę do sklepu. Odwróciłem się w
drzwiach i…
– I co? No co? Zbierali? – Mama pogoniła
mnie, machając niecierpliwie ręką. – Ciągle
przerywasz. Skończ wreszcie.
– Taa, zbierali. Ani widu, ani słychu, w
sekundę się rozpłynęli w powietrzu. – Znów
ogarnął mnie śmiech. – Ale zadziałało. Jak
mówiłem, od tej pory już nigdy mnie nie
proszą o pożyczkę.
– Zawsze są tacy, ale przynajmniej nie
ćpają. Nie tak jak Romek Kowalskich. – Mama
smutno pokiwała głową. – I już nie mają
syna. Dobrze, że starszy jest normalny,
chociaż on im został.
Skrzywiłem się. „Musiała mama o nim
napomknąć?” Wiedziała, że nie lubię tego
wspominać. Wesołość od razu mi minęła. Taki
piękny, letni poranek, a humor miałem już
zepsuty. „Kurde! Romek był młodszy ode mnie
o rok, a zaczął ćpać najgorsze świństwa już
w wieku piętnastu lat. Butapren, tri… do
worka foliowego, worek na łeb i wciągał
opary. W dwa lata stał się chodzącym
cieniem. Szkoła, milicja, sąd, kurator – i
nic nie pomagało. Akurat na mnie trafiło,
że go raz w parku znalazłem nieprzytomnego,
śmierdział z daleka tym cholernym
butaprenem. Pobiegłem na niedaleką
wartownię wojska, przedzwonili po pogotowie
i jeszcze zdążyli Romka odratować. A po pół
roku… Po pół roku znowu na niego się
natknąłem w krzakach parku. Kiedy, jak
poprzednio, pobiegłem na wartownię i do
niego wróciłem, to już tylko bezradnie
mogłem patrzeć w jego otwarte, puste oczy.
Pogotowie przyjechało za późno. A miał
ledwie siedemnaście lat! Że też ja musiałem
go znaleźć…” – westchnąłem.
– Mamo, czemu… – nie dokończyłem.
– Wiem, wiem, ale tak mi się wymsknęło.
Przepraszam. Kończ śniadanie i idź nad
jezioro, bo szkoda słońca na siedzenie w
domu. – Wstała i pogładziła mnie po głowie.
„Ot, mama… Jestem dorosły, pracuję, a
głaszcze mnie jak przedszkolaka” –
pomyślałem ze wzruszeniem.
– No dobrze, zbieram się. – Uśmiechnąłem
się z trudem. „Echh, Romek, miałeś całe
życie przed sobą…” – skwitowałem w
myślach.
(...)
fragmenty książki "Czas dorosłości" ze wspomnieniowego cyklu "Zza zasłony czasu"
Komentarze (2)
Jastrz - tego mojego kolegę, Romka, do dzisiaj nie
mogę zapomnieć.
Niestety to jest stały element miejskiego folkloru.
Przykre to, ale trzeba się z tym godzić. Skoro dla nas
(a przynajmniej dla mnie) wolność jest najwyższą
wartością, musimy się godzić na to, że niektórzy
ludzie robią wybór z naszego punktu widzenia zły.
Lepszy dykciarz pod sklepem, niż przymusowa
hospitalizacja uzależnionych.