Impreza
Trochę długie opowiadanko, ale oparte na faktach.
To była kolejna szalona impreza, w gronie
przyjaciół, która na długo zapadnie w
pamięci nie tylko jej uczestnikom. Nikt nie
przypuszczał, że jej finał przeniesie się
na cmentarz...
Jeśli tylko dopisuje pogoda, to latem,
niemalże w każdy weckend grillujemy na
trawie przed domem. Zwykle przyjeżdżają też
nasi przyjaciele i w miłej atmosferze, przy
dźwiękach cudownie grającego na gitarze i
nie gorzej śpiewającego, pomimo wady
wymowy, gospodarza domu, spędzamy sobotni
wieczór.
Ale każdego roku w czerwcu organizujemy
imprezę specjalną, na którą przyjeżdża do
nas więcej osób i kiedy nie jest to zwykłe
grillowanie.
W zeszłym roku był to bal przebierańców i
nikt, kto nie był przebrany nie miał prawa
wejścia. Każdy wrzucał 10 zł do centralnie
postawionego wazonu, by później oddać jeden
głos (anonimowo) na najlepiej przebranego
osobnika. Wygrany zgarniał całą kasę z
wazonu, czyli ponad dwieście złotych.
Wiem ile, bo oczywiście, to ja zgarnąłem tę
kasę, hehehe.
Muszę przyznać, że nie było to łatwe, bo
każdy naprawdę się przygotował i przybył w
wymyślnym i nietypowym stroju, udowadniając
tym samym, że nawet wapniaki jeszcze chcą i
potrafią się zabawić.
Ale ja, przebrany za dzidziusia, z gołymi
nogami ( bardzo zgrabne, tylko trochę
owłosione i chude) z pampersem na tyłku, w
śliniaczku, w niemowlęcej czapce na głowie
i ze smoczkiem w ustach i kilkudniowym
zarostem, przebiłem wszystkich.
Impreza była bardzo udana, a kiedy
następnego dnia chciałem przeprosić
sąsiadów za nadmierne i przeciągające się
do późnej nocy decybele, usłyszałem, że
absolutnie nikt nie ma pretensji, ba,
wszyscy gratulują nam pomysłu, takiego
towarzystwa, takiej zabawy… Jeden z
sąsiadów przyznał się nawet, że nas
podglądał razem z dziećmi zza płotu…
W pewnej chwili zrobiliśmy węża,
wypełzliśmy na ulicę w pełnym "rynsztunku",
wprowadzając w osłupienie wszystkich
sąsiadów, a zwłaszcza kierowców, którzy, na
szczęście, z uśmiechem na ustach
wyhamowywali, by nie rozjechać bandy
rozśpiewanych idiotów prowadzonej przez
dzidziusia z gitarą…
Tym razem, z racji ukończenia studiów przez
mą małżonkę warunkiem wejścia na imprezę
było posiadanie przynajmniej czapki
studenckiej, czyli biretu, a najlepiej
togi. Nie muszę dodawać, że każdy przybył w
osobiście wykonanej z kartonu czapce, a
gospodarze wystąpili dodatkowo w
samodzielnie uszytych togach.
Niestety, padający kapuśniaczek zepchnął
całą imprezę do stodoły i sprawił, że nie
była już ona tak głośna i rzucająca się w
oczy, choć naturalnie wszyscy się świetnie
bawili nie przejmując się aurą.
Znakiem szczególnym tej imprezy będzie na
pewno jej niebywałe zakończenie...
Nasz przyjaciel Zbych słynie z tego, że
kiedy już promile dobierają się do jego
mózgu, wrzuca piąty bieg. Stara się
wówczas za wszelką cenę zostać bohaterem,
by później wszyscy i długo wspominali jego
wyczyny.
Raz wdrapał się na drzewo i ledwo go potem
całego ściągnęliśmy, a nie było to łatwe,
bo waży ponad sto kilo. Innym razem chciał
wejść na mur i przejść po nim na wysokości
trzech metrów, ale w porę go
powstrzymaliśmy, kiedy indziej uparł się,
że wejdzie do budy psa sąsiada, który jest
prawie tak wielki jak Zbych i którego nawet
sam sąsiad się boi…
Tym razem postanowił zabawić się z nami w
chowanego…
Pomysł może niegłupi, gdyby nie fakt, że
jest noc, każdy ma dość dobrze w czubie, do
lasu pięćdziesiąt metrów, a sam autor
pomysłu nikogo nie poinformował, że właśnie
taką zabawę wymyślił.
Tak więc w pewnej chwili zorientowaliśmy
się, że Zbycha nie ma. Wcześniej kilka razy
znikał za potrzebą, by po chwili wrócić,
ale nie tym razem.
Zaczęliśmy go wołać, szukać wokół domu, w
ruch poszły latarki, ale jak kamień w wodę.
Jego telefon leżał na stole, więc nie było
możliwości się z nim skontaktować.
Może poszedł do lasu? Może postanowił iść
pieszo do domu 4 km? Nie wiadomo. Co robić?
Sytuacja dość patowa, a towarzystwo mocno
rozpromilone…
Jego żona oznajmiła po jakiejś pół
godzinie, że trudno, jest dorosły, jest
ciepła noc, nic mu nie będzie, najwyżej
wypłoszy wszystkie dziki z lasu. Ponieważ
nikt nie potrafił niczego mądrzejszego
wymyślić, przyznaliśmy jej racje.
W tym momencie impreza, niejako samoczynnie
dobiegła końca. A i czas był po temu, bo
zaczynało świtać. Przyjechały taksówki i
towarzystwo rozjechało się do swoich domów.
Ja jednak z racji bycia gospodarzem nie
mogłem tak sobie zwyczajnie iść spać jak
gdyby nic się nie wydarzyło. Martwiłem się
o Zbycha i postanowiłem jednak go poszukać.
Przypomniałem sobie, że wcześniej Zbych
pytał mnie, czy mamy w wiosce cmentarz?
Kiedy mu oznajmiłem, że owszem, jest
nieduży cmentarz jakieś pięćset metrów od
naszego domu przyjął to do wiadomości i
więcej już tego tematu nie poruszał.
Coś mi mówiło, że to może być dobry trop…
Deszcz przestał padać, noc, choć
niechętnie, ustępowała. Zbliżałem się do
cmentarza, prosząc w duchu Boga, by
przyspieszył świtanie, kiedy nagle z
krótkiej uliczki która bezpośrednio do
niego przylega, wybiegło troje nastolatków.
Dwóch chłopców i jedna dziewczyna, pędziło
w moją stronę z ogromną prędkością i dzikim
strachem w oczach. Coś musiało naprawdę ich
przestraszyć. Chłopcy przebiegli obok mnie
w ogóle mnie nie zauważając, a usiłująca
bezskutecznie gentelmenów dogonić
dziewczyna wymijając mnie rzuciła tylko :
DUCH!!!
Już chciałem, w pierwszym odruchu, pójść w
ślady trojga młodych ludzi i dać drapaka,
ale tego nie zrobiłem. Jakaś siła mnie
powstrzymała, a intuicja, też mocno
trzęsąca portkami, podpowiadała mi, że ten
duch może mieć jakiś związek ze Zbychem.
Zdaje się, że w tym momencie całkowicie
wytrzeźwiałem. Ostrożnie, wsłuchując się w
każdy szmer zbliżałem się do bramy
cmentarza. Kiedy się przy niej zatrzymałem
było już prawie jasno, ale nie powiem, bym
czuł się komfortowo. Wszedłem na cmentarz.
Uszedłem może z dziesięć metrów, kiedy
nagle z mojej prawej strony usłyszałem
jakieś stękanie i, przysiągłbym,
przeklinanie…
W jednej chwili na całym moim ciele
pojawiła się gęsia skórka. Czułem jak robi
mi się słabo, zimno i gorąco jednocześnie.
Chciałem uciekać, chciałem krzyczeć, ale
ani jednego, ani drugiego nie mogłem
uczynić. Stałem jak drzewo nie mogąc zrobić
żadnego gestu, czy ruchu.
Serce tak waliło, że o mało nie połamało mi
żeber, kiedy oto znowu usłyszałem, bardzo
wyraźnie, zgłuszone wołanie - Na pomoc!
Tym razem nie miałem już wątpliwości. To
był Zbych. Spojrzałem w kierunku
dochodzącego głosu i ujrzałem, około pięć
metrów ode mnie, wystające z ziemi ręce
usiłujące bezskutecznie znaleźć coś, za co
można by się chwycić i wyleźć z grobu…
Odczekałem chwilę, dając mojemu ciału dojść
do siebie i już dość pewnym krokiem
skierowałem się w stronę
„zmartwychwstałego” kumpla.
Zbych wyglądał jakby właśnie wyskoczył z
kręcącej się betoniarki pełnej zaprawy.
Bezskuteczne próby wyjścia z mokrego od
deszczu grobu spowodowały, że utaplany
błotem był od stóp po czubek głowy. Można
się go było wystraszyć nawet w dzień na
ulicy, a co dopiero w nocy na cmentarzu…
Okazało się, że był to świeżo wykopany
grób, do którego w poniedziałkowe południe
miały być złożone zwłoki zmarłej mieszkanki
mojej wsi, a do którego Zbych wpadł
niechcący i nieoczekiwanie.
Według jego relacji, cichcem urwał się z
imprezy, by pójść na cmentarz. Chciał
schować się za jakimś grobem, a następnie
zadzwonić do kogoś z nas i powiedzieć gdzie
jest i żeby po niego przyjść, bo się
przewrócił i nie może wstać. Spodziewał
się, że wszyscy przyjdziemy po niego, a
wówczas on wyskoczy z ukrycia i nas
wystraszy. Ale niestety, szedł po cmentarzu
i nagle wpadł do jakiejś dziury z której
nijak nie mógł wyjść. Chciał zadzwonić, ale
niestety telefon albo zgubił, albo go ze
sobą nie zabrał… Próbował wyjść, ale nie
dał rady. Zmęczył się i chyba zasnął, a
kiedy się obudził usłyszał jakieś głosy.
Zaczął wygrzebywać się z grobu, ale
usłyszał tylko jakieś krzyki, tupot nóg,
które po chwili ucichły…
A po kilku minutach ujrzał mnie,
pochylającego się nad nim.
Następnego dnia w wiosce o niczym innym nie
mówiony tylko o wychodzącym z grobu trupie…
Podobno był wielki, charczał, coś mamrotał,
wyglądał jak diabeł i chciał wyjść z grobu
by złapać nastolatków, którym się zebrało
na nocne spacery po cmentarzu.
Tak oto często rodzą się legendy o duchach…
I takim to sposobem, kolejny raz Zbych
udowodnił, że jest bardzo wyrazistą osobą
na naszych imprezach i, że jego obecność
jest gwarantem niezapomnianych wrażeń i
emocji, które na długo zapadną w pamięci
tych, którzy mają pecha, lub szczęście w
nich uczestniczyć.
Komentarze (29)
Ciekawy opis, fajnie się czyta.
Pozdrawiam serdecznie :)
dobry tekst, fajnie się czyta, płynnie piszesz,
zostawiam +
kłaniam:))
Przygoda wesoła z gęsią skórką...ciekawie
opisana.Pozdrawiam.
A to ci przygoda marna....
szkoda, że cmentarna.
Pozdrawiam.
Super się czyta:)fajne opowiadanie:)pozdrawiam
serdecznie:)
Bardzo fajny tekst, ciekawy opis, przyjemny klimat, a
zakończenie daje frajdę z dobrego końca...
Teraz pewnie kolega, omija cmentarze szeroki łukiem!
:)
Pozdrawiam!
Dziękuje!
Ukłony zostawiam!
Pełna podziwu! Czyta się świetnie, wciąga no i to
zakończenie! :) :) gdyby nie klimat wiersza to na
początku pomyślał bym o tragicznym zakończeniu a tu
proszę, taka zabawa :) :) zazdroszczę Ci tych imprez,
szczerze. A i jeszcze sąsiadów też Ci zazdroszczę.
Patrz jaka że mnie zazdrsnica! :) :)
Pozdrawiam Marku :*)
Witaj:)
No toś miał przeżycie bardzo ciekawe.Myślę,że też
miałbym serce chyba w gardle:)
Pozdrawiam:)
Dobre :)
/weckend/?
Ciekawe dlaczego żona Zbycha nie chciała go szukać do
skutku;)
Pozdrawiam :)
Fantastyczne opowiadanie i historia Potrafisz
zatrzymac czytelnika
Dobrze ze wszystko dobrze sie skończyło bo nie mam
wyrzutów sumienie ze śmiałam się czytając opowiadanie
i szkoda by było Zbycha
Pozdrawiam z usmiechem życzac miłej niedzieli :)
Pokłon dla talentu. Fantastyczne i bardzo wciągające
opowiadanie. Pozdrawiam :)
Dobrze mieć tolerancyjnych sąsiadów,szalony kolega
miał pecha...
Miłej niedzieli:)
fajnie opowiedziane, rzeczywiście dodatkowa atrakcja
nie do zapomnienia :)
Świetna historia. Fajnie, że podzieliłeś się nią z
nami. Pozdrawiam