Martwy sezon
I biegnę obwiązany jedwabnym szalem,
Który bez pomocy wiatru na tle odrapanych
ścian powiewa,
Tak biegnę bez końca ciemnym korytarzem
W kamienicy przy Kamiennej 16,
Która ruinę przypomina,
Biegnę by wybiec z tego barłogu
Po kilku względnie długich chwilach
Sam prezentując się jak wypluta ślina
Znajduję się już przed tą niczym zgwałcona
kamienicą,
By oznajmić wszystkim swoim wyrazem
twarzy
Swój kuriozalny stan
Stoję w październikowym deszczu
Pod podziurawionym niczym spleśniały ser
W lodówce mojego przyjaciela daszkiem,
Chyba tylko po to, by po chwili
Wykrzyczeć na całą ulicę –
cholera!
Po tym jak ten sam pijany taksówkarz
Oblewa mnie wodą wjeżdżając po pijaku
W tą samą kałużę co zawsze
I – Matko Boska.. – myślę
sobie
Kiedy jesienny czas przestanie mnie
dotykać
Swoimi, długimi i brudnymi łapskami,
Niczym skąpany tą samą paskudną pogodą
Co w dniu urodzin sąsiada
Drapię się po głowie myśląc jaki dzień dziś
mamy,
Ogłupiały wczorajszą nocą
Jeszcze z wielkim trudem przypominam
sobie
Jakie czarne ślady stóp zostawiła na
ścianach mojego mieszkania,
A głos jej przebiega wszystkie kręte
drogi
I zawsze hucznie triumfuje swe
zwycięstwo
Uderzając w moją głowę i burząc
przetłuszczone włosy,
Tym samym dociera do mnie, że zaczął się
Kolejny martwy sezon.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.