Memuarion cz. III
Brak celu poszukiwań, de facto bezsensowne
błąkanie się po suchych korytarzach nieba,
pogoń za nieskładną mrzonką. Bo czyż da się
wyłgać na tyle duży i ciężki kamień, że nie
podniesie go sam omnipotentny reżyser?
Kłamię przeglądając się w kieszonkowym
lusterku. Dlaczego, do jasnej ciasnej widzę
w nim Eda Wooda? Czy jestem predestynowany
do bycia najgorszym z twórców, pisana mi
rola uschniętego drzewa, które co gorsza za
życia było bezpłodne, nie wydało nawet
najlichszego owocu, kamienia, samej
pestki.
Podpierając się kosturem zmierzam do
granicy. Co mnie czeka za nieboskłonem? Ile
księżyców własnej głowy, naturalnych
satelitów obiegających łepetynę przyjdzie
mi zwiedzić nim pojmę, że nie jestem w
stanie stworzyć nawet etiudy? Kogo spotkam
podczas tych wojaży po bezludnych
głazoteriach, kraterowiskach? Czyje duchy
wyjdą z niewidzialnych nor, zamczysk i bud,
by mnie powitać? Zostanę ugoszczony przez
Szeherezady, widma Fellinich i
Eisensteinów, czy może rozwloką mnie
ćwierćistniejące, mięsożerne głazy?
Wiem jedno - przez najbliższy czas nie
spotkam nikogo realnego, z mięsa i
czerwieni. To chyba dobrze - jak myślisz,
kochanie?
Odpowiadam milczenie, pod żarówką-kwoką
zasnęła scenarzystka mojej
najszkaradniejszej myśli. Nie mam odwagi,
by krzyknąć "stop!". Po co budzić? Tak
słodko drzemie. To nic, że poza kadrem.
III. Rycerze awolicji
Moja córka o wdzięcznym i miłym dla ucha
imieniu Stagnacja (sam wybrałem!) liczy
sobie zaledwie trzydzieści osiem wiosen.
Tyleż samo lat, jesieni i bożych narodzeń.
Jest więc nieco starsza ode mnie, jakby nie
było - rodzonego ojca. Ale to nie szkodzi.
Uroczy z niej szkrabeniek, dziewczynka o
perłowych oczach (przeciwnie do tytułowej
bohaterki dawnego szlagieru zespołu Omega,
nie ma ona lnianych, suchych i łamliwych
włosów, bujną, szatyńsko-rudą czuprynę,
lśniące w słońcu kudły zdrowego koloru).
- Stagnaś, Stagnaś! - wołam przez poranną
mgłę. Siedzę z laptopem na werandzie,
próbuję czytać, albo piszę właśnie nowy
wiersz. Jest nieco za wcześnie na prasówkę,
dziennikarze nawet najbardziej brukowych
portali, hieny bulwarowe śpią w najlepsze
zwinąwszy się w kłębek.
Więc jednak - pisze, wenisko tłuste a
szkarane wzięło mnie we władanie i prędko
nie wypuści z tłustych łap. Trzyma
kiełbaskowatymi palcami szepcząc same
spacje.
Jest parno, wręcz nie ma czym oddychać,
wrząca rosa osiada na klawiaturze. Pliki
dostają zajoba, harcują po całym pulpicie.
Nie jest to sprawka wirusa, lecz właśnie
nieznośnego gorąca, od upału przegrzewa się
i wariuje każda, nawet wzniosła myśl. W
spiekocie z powodzeniem można jedynie mówić
monosylabami, i to najlepiej w języku
migowym. Układanie rymów, poezja tworzona w
skwarze zawsze będzie czymś w rodzaju
opóźnionego w rozwoju outsidera,
anarcho-punka, który nie jest w pełni
świadom, przeciwko czemu się buntuje,
jedyne, co potrafi, to wywrzaskiwać górno-
i średniolotne hasła o wojnie ze zgniłym
kapitalizmem, obalaniu pomników banksterów.
I jabol - święty trunek, druga i
najważniejsza rzecz zaprzątająca półumysł
literackiego ćwierćmózga. Dla owej płynnej
esencji życia, filozofii butelkowanej warto
poświęcić niekończące się strofy, kleić
lepieje, lepić moskaliki i elegie.
Upał mnie rozpuszcza duchowo i
intelektualnie, przemienia w
promiskuickiego sybarytę czerpiącego
pełnymi garściami z życia, Casanovę w
wiecznej męskiej rui, erotomana-praktyka,
który potrafi nie tylko ględzić o miłos...
tfu! - cielesnych podbojach, fantazjować,
aż słuchać przykro, ale ale jest w pełni
tego słowa łamaczem. Niewieścich dusz i
ciał. Energetycznym wampirem i jednocześnie
prostownikiem. "Podłącz mnie, a wypełnię
cię leniwym, gęstym prądem" - mruczę przez
zaciśnięte zęby do kolejnej "ofiary". Mam
stępione kły, nie potrafię wgryźć się
dostatecznie głęboko, by pozbawić cię
cnoty. Umysłowej. Już zawsze w pewnej
części będę dla ciebie obcy, moja
wirtualna, tymczasowa znajomo.
Niespajalny.
- Ładne są. Tylko nie wiem, co to. Mogę
zanieść do domu?
- Jezu, Stagnasiu - to przecież... - biorę
z dłoni córeczki kilka przerdzewiałych na
wskroś, różowych łusek.
- A to jest nic, nic. Takie tam śmieci.
Części podwozia, chyba syrenki. Dawno tego
nie produkują, ludzie poprzesiadali się do
porządniejszych aut, gdy byłem malutki o -
gdzieś taki jak ty. Teraz, po latach - tym
bardziej wstyd to mieć, ba - nawet patrzeć
bez obrzydzenia. No co za buble robili za
komuny! - kłamiąc wsuwam znalezisko do
kieszeni.
- Z syrenek żadne zabytki, nic, tylko
obciach właścicielowi robią. Grosze to-to
kostuje, a i tak każdy, kto szuka sobie
samochodu, choćby najtańszego - omija
szerokim łukiem parchy. Napływ aut z RFN w
latach dziewięćdziesiątych wytrzebił
przestarzałe buble, ludzie z Reichu na
szrotach kupowali o niebo lepsze auta, niż
mieli w domu. Ściągali rozbite, całe,
kawalkady, karwany lawet parły do Polski.
Przeciez to jasne: nawet dwudziestoletni
golf jest lepszy, niż fabrycznie nowa
królowa szoc. Czy może raczej - pobocza.
Syrena to niechlubny epizod w historii
polskiej motoryzacji. Trzeba o niej jak
najmniej mówić. Zadołować, niech ją ruda
żre. O ile jeszcze jakiekolwiek "skarpety"
są w tym kraju. Milionami kiedyś szły do
huty na przetop. Po czym jak po czym, ale
po szmelcu nikt nie płakał, nawet, jak
rozbił świeżo po zakupie.
"A więc jednak - zestrzelili... Ciekawe,
kto? Pewnie jak zwykle - Kacapy. Kto inny
byłby zdolny do tak potwornej i zarazem
bezsensownej zbrodni? Neostalin pozbył się
niewygodnego sąsiada, nawet nie w białych
rękawiczkach,, ale na chama... Biedni
ludzie - rodziny katyńskie, stewardessy...
Niezaangażowani w politykę - zarówno
wielką, jak i tę małą, lokalną; ślepe
żuczki rozgniecione przez gigantycznego
martensa w zasadzie bez powodu.
Chryste, jakoś tak durno jest oddać życie
za nic, zostać zamordowanym przez pomyłkę,
albo przy okazji. Bycie przypadkową ofiarą
zamachu bombowego, w ogóle - jakiegokolwiek
zamachu, siedzenie w samolocie, który
właśnie obrał kurs kolizujny na jedna z
dwóch wież WTC... Nosz cholera. Ironia losu
- zapłacić najwyższą cenę w imię chorych
idei, przepychanek politykierskich, umrzeć
w cudzej wojnie - to prrzeciez podwójne
nieszczęście, tragedia-bliźniaczka syjamska
zrośnięta z inną, wiekszą.
Kryję twarz w dłoniach. Właśnie zostałem
obarczony tajemnicą, spadła mi na barki
wiedza ciężka jak młyńskie koło,
niebezpieczna i w zasadzie obleśna jak
wszystko, co musimy wbrew sobie ukrywać.
Komentarze (2)
Ze cztery literówki znalazłam.
Z tym kamieniem to jest tak, że da się :)
Problem polega na tym, że Bóg nie jest głupi, a
człowiek bywa ;)
Pozdrawiam :)
Twoja powieść jest nietuzinkowa :)