Nadieżda (postscriptum)
Opieram głowę na oparciu siedzenia,
ściskając w dłoniach pożółkły ze starości
list. Za oknem ogrom błękitnego nieba i
zielone równiny z czarną kreską dalekiego
lasu. Ostre promienie słońca wpadają pod
kątem do pustego przedziału rozkołysanego
wagonu, tworząc na jego podłodze
przekrzywiony prostokąt. Na tle
nieruchomych, białych obłoków uciekają
coraz szybciej pobliskie drzewa, trakcyjne
słupy… Jednostajny stukot kół: tuk-tuk,
tuk-tuk, tuk-tuk… –– bijące, żelazne serce,
upływający czas…
Trzymam wciąż na kolanach list. Został
nadany sześćdziesiąt cztery lata temu,
teraz ― w poplamionej i podeptanej przez
ludzi kopercie, z odklejonym częściowo
znaczkiem z wizerunkiem stojącego pioniera.
Podparty pod bok, dmie dumnie w uniesioną
wysoko złotą trąbkę z czerwonym proporcem.
Drżą mi za każdym razem palce, kiedy
delikatnie rozwijam złożony na czworo,
poprzecierany papier, aby odczytać po raz
kolejny końcowe, napisane cyrylicą słowa:
"Twoja na zawsze, Nadieżda
Leningrad, 18 września, 1954 roku"
Nie ma nikogo. Migają słoneczne refleksy… W
cichym furkocie powiewających zasłon
trzaskają nieustannie drzwi, jakby robiły
to widma umarłych dawno ludzi o zatartych,
zapomnianych już twarzach, które wychodząc
z nicości, przechodzą nieświadomie przez
świat żywych, by znowu rozpłynąć się w
nieistnieniu… Dobiegające z pokładów
przeszłości pogwary rozmów, dziecięce
śmiechy i uprzejmy głos proszącego o
okazanie biletów starszego konduktora, giną
wówczas w szumie zapętlonego dziwnie czasu…
Pulsuje mi w uszach krew. Gdzie ja jestem?
Nie wiem. Jestem sam… Za oknem monotonia
pędzącego krajobrazu. Jaskrawe promienie
słońca padają z ukosa. Na rozległych,
falujących trawach cienie pojedynczych
chmur…
Wybudza mnie z odrętwienia cichy brzęk
toczącej się po korytarzu pustej butelki po
alkoholu. Nieruchomieje… Wraca… Padający na
nią jaskrawy refleks rozświetla gładką
powierzchnię, nadaje blasku i lśni… Jestem
sam w tej ciszy, w której znowu słychać
niewyraźne, dobiegające z głębokiej
otchłani głosy i szepty uśmiechniętych
ludzi, i ― przygaszony, kobiecy płacz…
Zamykam senne powieki…
Widzę rozfalowaną powierzchnię Newy, stado
białych, krzyczących przejmująco mew,
lecących za płynącym powoli rybackim
kutrem… Poprawiasz w jesiennym wietrze
wełniany szal i szarą chustkę na głowie.
Wychylona w kierunku wody i oparta o
żelazną balustradę, chcesz coś jakby
koniecznie dostrzec, coś, co zdążyło już
odpłynąć, znikając w srebrzystym, wezbranym
nurcie… Samotna, z rękami w kieszeniach
czarnego płaszcza, wśród szeleszczących,
opadłych liści… Opuchniętymi,
zaczerwienionymi od płaczu oczami
spoglądasz w spieniony odmęt płynącej wody,
lecz ― nie ronisz już łez.
Zachodzące słońce przenika nieśmiało przez
szczeliny sinych obłoków. Odchodzisz
powoli, przesuwając dłonią po chłodnej
poręczy. Nikniesz w przymglonym półmroku
nadchodzącego zmierzchu…
Czy ciebie zastanę w tym samym miejscu po
tylu latach? Jestem u kresu podróży. Słońce
coraz bardziej chyli się ku zachodowi.
Drzewa wydłużają swoje cienie… Pusta
butelka po alkoholu…, która to już? ― nie
wiem… Nadciąga mrok, niepewność i strach,
jesienny chłód sunących po nieboskłonie
obłoków z obrzmiałymi, sinymi wargami.
Poruszają nimi, coś do mnie mówią, coś
szepczą, jednak nie słyszę zbyt wiele,
ponieważ zagłusza je narastający pisk
hamowania i szmer ostrych, gorączkowych
majaków…
Gwiazdy drgają i migoczą, nikną w grubej
otulinie chmur, by wystrzelić w jakiejś
szczelinie i znowu, i znowu, i wciąż… Nie ―
to nie gwiazdy, to wirują przede mną
drobinki kurzu, wzruszane niespokojnym
oddechem i podmuchem poruszanych nerwowo
rąk, którymi odganiam coraz bardziej
złowieszcze, nacierające zewsząd, jak
czarne, natrętne muchy ― zwidy i mary…
Coraz bardziej gęstnieje mrok. W gasnących
resztkach zachodzącego słońca odbija się w
szybie moja zniszczona twarz. Uchylam okno,
wpuszczając zapach kolejowych podkładów i
apteczną woń dalekich, wilgotnych pól… Już
blisko… Metaliczny zgrzyt rozjazdów,
krótkie szarpnięcie… Pustka dworcowej hali…
Staję na peronie ze ściśniętym w dłoni,
pożółkłym ze starości listem… Jestem…
(Włodzimierz Zastawniak, czerwiec 2018)
Komentarze (1)
Nadieżda, już samo to jest inspirujące i fascynujące
:)