Parasomnia III: Atak
Byłaś tam. Byliśmy razem. W blasku
gorejącego nieba drżały cienie na popękanej
ścianie pustego domu. Zaciskałem powieki,
zaciskam nadal. Pod powiekami trzepotanie
skrzydlatego blasku całego w czerwieni.
Zagłębiamy się w morzu piskliwego szumu, w
oceanie eksplodującej z rykiem gorączki,
która spopiela labirynty mózgu z wielkim
trzaskiem rozpadającego się dachu. A więc
znowu bomba. Na języku metaliczny posmak,
orgazm nuklearnego rozszczepienia.
Wpatrujemy się w płonącą zagadkę, w
świetlistą tajemnicę czasu, w tajemnicę
olśniewającego światła, które kładzie się
blaskiem na drewnianej, wytartej przez
dekady podłodze, blacie stołu, krzesłach,
książkach… I pełznie, i łasi się do nas,
przymila w swojej potędze śmierci. I
rozpełza się aż do oślepienia…
Chodź i weź mnie za rękę, albowiem
błądzimy, gdzieś w czeluściach ciszy. W
którymś deszczowym dniu, na stepie. Pośród
drapiącej nasze gołe łydki wysokiej trawy.
Jesteśmy tutaj. Byliśmy. W pustym domu
mokre, popękane ściany. Ściekają z nich
smugi wilgoci. Brunatne zacieki… W szarym
półmroku wpadającym przez okno otwartym na
pochmurny step. W obskurnym świetle
wiszącej na kablu żarówki jawi się
wykrzywiona twarz umarłego dawno ojca. Coś
mówi, szepcze. Jest. Nie ma. I znowu jest,
ale w innym miejscu i czasie. Pomyliły mu
się sny. Chciał wejść do innego. Wszedł nie
tymi drzwiami.
Gdzie ty jesteś? Gdzie? Nie widzę ciebie,
albowiem płyniesz dostojnie powietrzem,
płyniesz w chmurze pełnej deszczu i męki
cierpienia. Poruszasz obrzękłymi ustami,
coś do mnie mówisz. Nie słyszę.
Niedosłyszę, ponieważ zagłusza cię z
niesłychanej oddali pożoga rozpędzonego
czasu. Wicher unicestwienia rozszarpuje
kształty, podarte łachmany wlokące się
znikąd, donikąd. Z jednego odmętu do
drugiego, z jednego koszmaru w drugi…
Gdzie ty jesteś? Szukam, macam w ciemności,
ale słyszę nieustanny szmer i szelest
dobiegający z kątów pustego domu. W którymś
dniu jesieni, na stepie… Nie. Nie… A więc w
pustym domu (albo laboratorium?) w odorze
chemikaliów, walających się wszędzie
medykamentów…
Skąd to się nagle tu wzięło? Nie wiem, nie
mam pojęcia. To tak jak w rozgorączkowanym
śnie, gdzie zjawy przechodzą jedna po
drugiej. Gdzie przekształcają się i giną w
otwartych szeroko ustach umierających,
umarłych, konających w męczarniach,
skonanych, sztywnych, sinych od opadowych
plam… To się wciąż tworzy i tworzy na nowo.
To się przemienia i nie przemienia zarazem.
To jest tutaj całą wieczność i nie jest…
Albo i jest… A więc w pustym domu…
Znowu wracam do początku, do źródła… Przede
mną zatrzaśnięte drzwi z mosiężną,
porysowaną i zaśniedziałą tabliczką:
„Return to the Origin”… A więc to tutaj. To
stąd wydobywa się szmer rozpędzonego
źródła, który buzuje w moich pulsujących
uszach każdego dnia i każdej nocy, podczas
każdej chwili samotności trwającej wiecznie
i wiecznie, podczas gdy trwa wiecznie…
Słychać jakieś skrobania za drzwiami, za
szafą z odpadłym na froncie fornirem, za
popękaną, pełnej zacieków ścianą… Kto tu
jest? Czy jest tu, kto? Zatem, kto? Bądź,
raczej, co? Nikt. Nic. To tylko nic. To
cisza i pisk w moich uszach. To piskliwe
szmery w radiowym głośniku ustawionym
między kanałami. Wysypują się z niego
niczym drobinki piasku na bębenki moich
uszu. A w nich prawdziwa otchłań samotności
i pustki. A więc w pustym domu… W półmroku
pochmurnego zmierzchu przysuwam się do
drgającej membrany głośnika, aby utonąć w
tym deszczu z kosmosu z ręką na
potencjometrze jakiejś przemyślnej
aparatury badawczej o zmiennej wartości
rezystancji… Trwałe to i niezniszczalne,
prawie wieczne… Zaiste, automatyka
przemysłowa wymaga trwałości urządzeń. A
więc z ręką na pokrętle do płynnej
regulacji falownika… Jakiś zakład
przemysłowy, badawczy? Pełno tu porzuconego
żelastwa, pozwijanych kabli, walających się
transformatorów, tranzystorów, pomieszczeń
pełnych przerdzewiałych nastawni,
rozdzielni ze zwisającymi przewodami…
Tablice, schematy instalacji elektrycznych,
wykresy, matematyczno-fizyczne wzory,
liczby stąd do nieskończoności…
Pełno tu wszędzie. Pod stopami opiłki
żelaza, cuchnące smarami tokarki, stojące
pod ścianami frezarki z opuszczonymi
głowami… Pełno tu wszędzie… W powietrzu
odór potu, chłodziwa, krwi… I wszędzie
jakieś gzymsy, uginające się od porzuconego
złomu półki, blaszane rynny, kominy, jakiś
olbrzymi kompleks nadawczo-odbiorczy…
Wielkie talerze skorodowanych anten,
obracających się niegdyś na szynach
radioteleskopów, teraz żałosnych,
groteskowych karykatur samych siebie…
Ktoś dzwoni. Telefon niemiłosiernie
brzęczy. Czarna słuchawka, czarny ebonitowy
aparat z przezroczystą ponumerowaną tarczą
i otworami na palec. Ktoś bez wątpienia
dzwoni, ale, kto? A więc znowu powrót do
dzieciństwa. Podnoszę słuchawkę. W
słuchawce jedynie piskliwy szmer i ktoś
nadający z wielkiej odległości na falach
eteru, lecz zbyt zawile, abym zrozumiał ów
specyficzny przekaz.
Odkładam słuchawkę z cichym stęknięciem
widełek. Lecz sznur jest odłączony. Gruby
elektryczny sznur zwisa ze stolika i wije
się po podłodze niczym czarny wąż… Znowu
krótkie brzęknięcie telefonu. Cisza… I
znowu… Jakieś takie zrywy połączenia,
krótkotrwałe (nieustanne) próby połączenia,
kogoś lub czegoś niematerialnego, co
próbuje wpłynąć na materią widzialną, wejść
w jakąś swoistą koegzystencję nie wiadomo
po co.
Zagłębiony w wielkim fotelu siedzę i dumam.
Wyrwany ze snu przez nieustanne nawoływania
i szepty. Wpatruję się w podłogę, w ten
odbity blask pełni księżyca, co się wsącza
przez otwarte szeroko okno. Za oknem noc i
szum strzelistej topoli, dębów, kasztanów…
I znowu nie ma tu logiki, choć w śnie mało
kiedy jest potrzebna logika. A więc w
pustym domu słychać gong stojącego zegara,
północ, pierwsza w nocy, trzecia…
Przechodzą zjawy i nikną, paradują w jakimś
nieokreślonym tańcu. Jakieś fanaberie,
półsenne dziwadła… Rozmaite gesty, symbole
i znaki… I przechodzą powoli, jak
ustępujący atak choroby. Przechodzą powoli
te wszystkie niedowidzenia, niedosłyszenia
i piski…
Siedzę ociekający potem, chłodziwem, krwią…
Poraniony opiłkami żelaza, chrzęszczącym
pod stopami rozbitym szkłem… Wsłuchany w
szemrzący wykwit bakterii w kątach
ciemnego, pustego domu, w oddalające się
kroki nie wiadomo kogo… W czyjś gorący
oddech, w rozkoszny jęk mięsożercy
zagłębiającego się zębami w soczystą,
świeżą ranę… A więc jestem. Znowu jestem…
Mówię, mówię przez sen, bełkoczę w półśnie,
na jawie… Jestem… Jesteś? Czy jesteś?
Wiesz, ja jestem, albowiem jestem i czekam,
czekając na nikogo.
Rozglądam się ni to przez sen, ni to na
jawie… Szukam, macam wokół jak umarły
ślepiec, gdzieś pomiędzy cieniami, co
powrócił znowu do żywych, co zmartwychwstał
w mękach powtórnych narodzin. Jak ktoś, kto
próbuje z wielkim zdziwieniem rozszyfrować
zagadkę światła odbitego na źrenicy oka. I
próbuje się wsłuchać w jakieś nawoływania
(swoje? nie swoje?) W dobiegające z
ukrycia… Gdzieś z wielkich odmętów pustego
domu… Między gongami stojącego zegara…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-10-30)
https://raisondetre.bandcamp.com/track/destin https://www.youtube.com/watch?v=r2oO6LrliJg
Komentarze (2)
Sny potrafią być koszmarami, a przebudzenie może
wywołać przerażenie. Z trudem powraca się do
rzeczywistości.
Pozdrawiam serdecznie.
Pokusiłem się na komentarz.
Rzadko spotykany tekst pod względem kompozycji.
Zawiera rozległe wersy i zróżnicowane metafory, które
przywołują wiele emocji. Przekazuje chaotyczny, pełen
snów i koszmarów świat i prowadzi czytelnika przez wir
skomplikowanych myśli i doznań bohatera, przywołując
mocne, lecz często niejednoznaczne wrażenia. W treści
jest dużo odniesień do snów, halucynacji, niewyraźnych
wizji, tworzących atmosferę zamętu i zagubienia,
rozgardiaszu, niepokoju i konfuzji. Łatwo się nie
czytało, co przyznaję, przyznając (+).