Pod deszczowym, nagle zniżonym...
Maleńkie krople deszczu na mojej twarzy.
Grudniowy wiatr strząsa lodowaty z gałęzi
chłód. Parkowa pustka wieczornego mroku
snuje się po kątach i szepcze tak, jak
tylko mogą szeptać przemglone, senne widma.
W lustrze asfaltowej alei odbite światła
latarni. Śniło mi się twoje ciało, które
trzymałem w ramionach, ciało z
nieskończonych splotów żył i warkoczy. Śnił
mi się odbity w twoich oczach blask
najodleglejszej gwiazdy, jako kryształ
roztapiający się w ostatniej warstwie fazy
REM. Śniłaś mi się wiele razy w falującej
powoli sukni, pełnej jakichś wstążek i
falbanek, które rozczesywał czule wiatr
znad rozsłonecznionych łąk i pól
porośniętych czerwonym makiem-samosiejem.
To falowanie przypominało majestatyczny
taniec meduzy, która trwała, gdzieś w
odmętach oceanu. To byłaś właśnie ty, ale
jakaś inna i taka sama zarazem…
Krok za krokiem. Powolny chód. Puste ławki.
Resztki brudnego śniegu. Przede mną
niekończąca się droga. Za mną bezkres
zapomnienia. Przechodzę z przeszłości w
przyszłość, podążając przez teraźniejszość,
lecz tylko przez mgnienie. Tak naprawdę nie
ma mnie tutaj, mimo że jestem. Podążam w
odmiennej scenerii zagubionego czasu. Przez
pustkę przeogromnie wielką. To miejsce jest
przeznaczone wyłącznie dla mnie,
odizolowane od wszystkiego. Jestem tutaj i
płynę. Podążam lekko w wysokim uniesieniu.
Wychodzą mi naprzeciw popiersia i rzeźby
ukryte w załomach ceglanego muru,
nieokreślone, idące po skosie cienie…
Podążam w ciszy i trwodze odrzucenia.
Podążam w wirujących cząsteczkach
opadających świetliście i drżąco na
niejasne kontury przedmiotów, na każdą
rzecz. Idę, gdzieś na przestrzał, w udręce
snującej się donikąd nocy, mijając po
bokach splątane, podwójne, potrójne
drzewa…
Idę przed siebie. Gdzie? Nie wiem. Nie
pamiętam. Ale wiem, że niosę w sobie twoje
widzenie lirycznej materii, twoje
rozchylone, jakby do pocałunku wilgotne
usta… Idę, być może tam albo gdzie indziej.
Być może w szarpiącym spazmie twoich
zimnych dłoni, które czuję i czuć będę, jak
tylko może czuć naga dusza nie bez
melancholii. Donikąd idę. W deszczu. W
drobniutkich kroplach nostalgii. W
jednostajnym śpiewie przeciągu. Donikąd
idę. Zaciskam płonące powieki
*
Przede mną ściana. Pnie się wysoko jak
katedra. Dotykam opuszkami palców. Wodzę po
wirtuozerii pęknięć, po wilgotnych plamach,
zaciekach… Przede mną ściana… Omiata mnie
mdłą aureolą światło wiszącej lampy. Omiata
brzegi książek w twardych płóciennych
okładkach, na których osiadł kurz minionych
dni na przestrzeni epok i lat. Zapomniani
bohaterowie patrzą na mnie bez wyrazu.
Patrzą obojętnym wzrokiem, śledząc każde
moje poruszenie. W czarnym ekranie
wyłączonego telewizora przesuwa się
chwiejnym krokiem dziwnie zniekształcona,
wydłużona postać, patrząc zagubionym
wzrokiem, jakby prosto w zimne oko
niewidzialnej kamery.
Gdzie ja jestem? Za oknem deszcz stuka o
blaszany parapet. Ścieka kropliście na
kwadratach szyb. Gdzie ja jestem? Na
podłodze upstrzonej słojami dębowej klepki,
na sękach. W gąszczu pustych butelek po
alkoholu… Gdzie jak jestem? Za oknem
deszcz… Za oknem chłód i wiatr, co targa
bezlistnymi konarami drzew. Gdzieś miałem
pójść, ale zapomniałem gdzie… Miałem,
gdzieś pójść, wyjść naprzeciw skłębionej
materii brunatnego, nocnego nieba… Miałem,
gdzieś pójść…
Skrzypiące drzewo ociera się boleśnie o
mur, rysując na jego chropowatej
powierzchni rany. Sypią się drobinki
cementu, niczym zastygła już krew w żyłach
mojej umarłej matki. Matka leży na łóżku w
drugim pokoju, wpatrzona w sufit. Sztywna i
lodowata jak bryła lodu. Leży ze wzrokiem
wpatrzonym w mrok. W nicość. W nic… Kiedy
tam wchodzę, wita mnie niewyobrażalnym
wręcz zdziwieniem mętnych źrenic…
Mamo, mamo, chciałoby się zawołać,
przywołać ją znów. Mamo… ― zaśpiewaj mi
kołysankę, mamo, proszę… Zaśpiewaj tak jak
wtedy, pierwszy raz… Lecz nic. Cisza i
piskliwy w uszach szum niesie się po
zimnych ścianach pustego domu. Maestria
smutku bierze nad wszystkim górę. Ciii.
Słyszę czyjś szept… Czy to ty, mamo? Czemu
milczysz? Nie powiesz słowa? Zagłusza cię
wciąż piskliwy w uszach czum śmiertelnej
gorączki. Wiesz, pójdę sobie. Donikąd. Na
wskroś… Gdzieś na przestrzał zagubionych
dróg. Nie musisz już mówić. Wiem.
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-12-24)
https://www.youtube.com/watch?v=3lFq4B2onUw
Komentarze (5)
Wesołych Świąt Bożego Narodzenia!
Jak zwykle przejmująco.
Pozdrawiam ciepło z uznaniem dla Autora i życzę
zdrowych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia oraz
szczęśliwego Nowego Roku 2023.
Być może idziemy donikąd...
Początku naszego życia nie pamiętamy, a jego koniec to
tajemnica.
Jesteśmy świadkami umierania naszych bliskich, ale o
śmierci nic nie wiemy.
Bardzo poruszający tekst, przeczytałam w zadumie nad
sensem i kruchością ludzkiego życia.
Ciekawie piszesz.
Zdrowych i spokojnych Świąt!
Pozdrawiam serdecznie
a życie biegnie dalej...
i póki co Świąt spokojnych, radosnych i z dobrymi
planami na jutro.
Fajnych Świąt Zdrowia i wszystkiego Naj!!!!!!!
Głos mój i szacun jest twój!
Optymizmu więcej Brachu!
życie mamy tylko jedno.
Przeszłość to lekcja a nie wyrok.