Poligon
Jechaliśmy już cztery godziny wzdłuż
ciągnącego się niemal w nieskończoność
ogrodzenia z kolczastego drutu. Wszędzie,
tylko pochmurna szarość i płaski,
porośnięty zielonożółtą wilgotną trawą
step… Terenowy UAZ grzązł, co jakiś czas w
brunatnej mazi, rozkołysany na wybojach…
Jedyną tutaj drogę wyznaczały koleiny
wyżłobione przez lata kołami wojskowych
ciężarówek, teraz rozmokłe, pełne
błotnistej brei. Wokół nikogo i nic, tylko
niewysoka trawa, przygładzana, co pewien
czas przez chłodny jesienny wiatr…
Jechaliśmy w milczeniu, ja ― i mój
kierowca-przewodnik, Wiktor. Monotonia
krajobrazu sprawiała, że oparłszy głowę o
zagłówek fotela, zapadałem w jakiś dziwny
półsen, to znowu odzyskiwałem świadomość,
kiedy wstrząsało, co bardziej łazikiem.
Usiłowałem studiować wówczas w pochyleniu
rozłożoną na kolanach mapę, próbując
zlokalizować nasze położenie. Wodziłem po
niej bezsensownie palcem, ponieważ Poligon
i przyległe do niego miejscowości ― nie
były w ogóle zaznaczone… Przypominające
przekreślenia linie przeszywały ogromne,
puste przestrzenie…
Wiktor patrzył tym swoim posępnym wzrokiem
przez przednią szybę, z której spływały, co
jakiś czas strużki przelotnego deszczu. I
wtedy ― z cichym popiskiwaniem ― zgarniała
je wycieraczka, pozostawiając półkoliste
smugi… I znowu… Znowu… Po niebie sunęły,
niczym podarte łachmany, ciemnoszare
chmury… Płynęły donikąd ― na sam skraj
ukrytego we mgle widnokręgu…
Łazik trząsł niemiłosiernie leżącym na
tylnym siedzeniu naukowym ekwipunkiem.
Wiktor ściskał kurczowo kierownicę,
trzymając jednocześnie dwoma palcami prawej
dłoni zapalonego papierosa. Wkładał go, co
jakiś czas do ust, wypuszczając kłęby
gryzącego dymu. Był pochylony do przodu,
wypatrując uparcie jakiegokolwiek znaku na
tym pustkowiu, niby tropiciel w dżungli,
szukający z najwyższym skupieniu złamanej
gałązki lub przygniecionego stopą źdźbła
trawy… Łzawiły mi oczy, piekło w gardle…
Dreszcz przechodził po plecach od tego
upiornego krajobrazu i przenikającego na
wskroś lodowatego zimna…
Poligon był od dawna opuszczony. Druty
ogrodzenia między szarymi betonowymi
słupami, pozrywane w niektórych miejscach,
głaskały kępy traw, niczym gałęzie
płaczącej wierzby… Wiszące w
kilkunastometrowych odstępach ostrzegawcze
tablice z symbolem promieniowania
radioaktywnego i z napisem: „Teren
wojskowy! Nieupoważnionym wstęp surowo
wzbroniony”, były zardzewiałymi,
bezużytecznymi kawałkami blachy, które
postukiwały smętnie w podmuchach,
podkreślając jeszcze bardziej ruinę tego i
tak zdewastowanego do szczętu miejsca…
Wiktor wyrzucił przez uchyloną szybę tlący
się jeszcze niedopałek, oznajmiając
ochrypłym głosem, że dojeżdżamy. Spojrzałem
przed siebie. Istotnie, w odległości około
kilometra majaczyły we mgle niewyraźne
jeszcze zabudowania ewakuowanej ponoć przed
laty wsi Asanowo. Wiktor skręcił i wjechał
na drewnianą, przerzuconą przez niedużą
rzeczkę kładkę. Mignęła nam przed oczami
przymocowana do metalowego, przekrzywionego
słupka blaszana, skorodowana tabliczka z
zatartym w połowie żółtym symbolem
promieniowania radioaktywnego i napisem:
„Rzeka Tiecza”. Rzeka, a w zasadzie
zielono-brunatny, spieniony, cuchnący
chemicznie ściek, wyglądał, jakby płynęła
nim mieszanina chyba wszystkich trucizn
całego świata… Po drugiej stronie ―
wpadliśmy w głęboki, błotnisty dół. Wiktor
zaklął dosadnie pod nosem, uderzywszy nim
uprzednio o kierownicę, ja ― przygryzłem
sobie boleśnie język, a przednia szyba
UAZ-a pękła w dwóch miejscach. Rozbryznęła
się na niej kleksowato brunatna breja…
Stanęliśmy przed pierwszą z chałup.
Wysiedliśmy... Ściany z ciemnobrązowych
desek… Dach pokryty zardzewiałą blachą…
Brudne, małe okna… Wiktor, masując obolały
jeszcze nos, zastukał w drzwi z na wpół
przegniłej i wypaczonej dykty… Żadnego
odzewu… Zastukał drugi raz… Cisza…
Zlustrowałem ponurym spojrzeniem okolicę,
wyczuwając w ustach posmak krwi... Przez
środek wsi biegła, znikając w zamglonej
dali, jedyna tutaj błotnista droga z
drewnianymi, przekrzywionymi słupami w
kształcie litery „T”. Z ceramicznych
grzybków zwisały, rozkołysane na wietrze,
pozrywane przewody elektryczne. Wszystkie
zabudowania były drewniane i parterowe. I
wszystkie były identyczne. Miały blaszane,
zardzewiałe dachy, o które postukiwały
czasami przelotne krople deszczu. Brudne,
małe okna. I wszystko straszliwie ubłocone.
Błoto było tutaj w zasadzie wszędzie. Gdzie
nie spojrzeć, błoto… Ciemnobrązowa,
radioaktywna breja, w której o mało nie
pogubiliśmy naszych butów. Spojrzałem w
niebo, na ten powolny przepływ
ciemnoszarych chmur. Miałem nieodparte
wrażenie, że słońce nigdy tutaj nie
świeciło, że niebo od zawsze było zasnute
ciężkimi, grubymi zasłonami i że, poza nami
― nie może być tutaj jakiejkolwiek żywej
istoty… Coś zabrzęczało, gdzieś z boku…
Chudy, pokryty straszliwymi naroślami kot,
oparty z osłabienia o blaszaną, zardzewiałą
konewkę, jakby miał za chwilę upaść.
Otworzył pyszczek, ale nie wydał z siebie
miauknięcia czy jakiegokolwiek innego
dźwięku. Ukazał tylko bezzębny, czarny
otwór. Włosy stanęły na mi głowie.
Zacisnąłem mocno powieki, otworzyłem…, lecz
kota już nie było. Zniknął jak duch.
Usłyszałem za to zachrypnięty, szepczący
głos Wiktora: „Witamy w piekle”. Chciał
zastukać w drzwi trzeci raz, ale w tym
momencie otworzył je chyba stuletni,
pomarszczony jak suszona śliwka starzec o
brązowej skórze i w ubłoconym granatowym
drelichu.
― Czego chcecie ― wyszeptał.
― Jesteśmy z Instytutu ― odparł Wiktor,
okazując mu identyfikator. Chcieliśmy
wynająć na jedną noc kwaterę.
― A, znowu Instytut ― wyszeptał starzec po
raz wtóry. ― Który to już raz?
Przyjeżdżacie w kółko i nie dajecie nam
spokoju. ― Ale otworzył szerzej drzwi i
wykonał ręką przesadnie głęboki,
zapraszający gest, jakby zamiatał nią
podłogę.
Weszliśmy do sieni. Od razu poczułem nikły
zapach zgnilizny, medykamentów i jeszcze
czegoś nieokreślonego. Starzec był niemalże
całkowicie łysy, jedynie z tyłu głowy
zwisały mu rzadkie, siwe kosmyki. W pokoju
usiedliśmy na drewnianych krzesłach przy
stole okrytym kraciastą i poplamioną
ceratą. Panował tutaj półmrok, oraz totalny
rozkład i beznadzieja. Na podłodze stały w
rzędzie jakieś buteleczki, niektóre z nich
były nadtłuczone. Wionęło od nich
nieprzyjemnym, chemicznym zapachem… Na
zapleśniałych i naddartych tapetach zwisały
pajęczyny… Sufit ubarwiały zestarzałe,
brązowe plamy zacieków... W świetlistej
smudze szarego światła, która wpadała przez
małe okno, wirowały drobinki kurzu… Gdzieś
coś zatrzeszczało… Z kranu nad zlewem
kapała nieustannie woda… Ścienny zegar
wystukiwał ruchami wahadła sekundy…
― Tak, jak powiedział wcześniej kolega,
chcieliśmy wynająć u pana kwaterę na jedną
noc ― odparłem po chwili kłopotliwego
milczenia.
― Jak panowie widzą, warunki są u mnie
marne.
― Nic nie szkodzi ― odparłem. Głos mi
drżał.
Coś stuknęło i zaszurało za drzwiami do
drugiego pokoju. Zatrzeszczały zawiasy
otwieranych drzwi. W progu stanął człowiek,
a raczej to, co z niego zostało. Potwornie
zdeformowany, zgarbiony i przechylony na
jedną stronę. Zamiast twarzy miał ogromną
czarną narośl. Zresztą cały był nimi
pokryty. Człowiek ów wychylił się nieco
przez próg i coś niezrozumiale zamruczał.
Uderzył nas w nozdrza, niby młotem,
przejmujący odór zgnilizny. Myślałem, że
zaraz zemdleję… „To mój młodszy brat,
Serioża” ― odparł wreszcie starzec. Serioża
zamruczał coś jeszcze i zniknął z powrotem
w swoim pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Odór stopniowo zanikał, choć w powietrzu
czuć jeszcze było jego przytłaczający
ciężar. Wiktor masował palcami swoje
skronie, oparty łokciami o stół. Nie
spoglądał na nikogo. Sprawiał wrażenie,
jakby studiował uważnie kraciasty wzór
ceraty. Zelżało na, tyle, że mogłem
wreszcie swobodniej odetchnąć.
― Widzicie, co z nami zrobili! ― odparł
znienacka starzec, widząc naszą męczarnię.
― To wszystko wina Poligonu i rzeki. Ludzie
chorowali już jak byłem jeszcze dzieckiem.
Pamiętam te straszliwe rozbłyski na
horyzoncie. Na początku nie wiedziałem, co
to takiego, ale rodzice powiedzieli mi
potem, że to wybuchają bomby nuklearne. To
było straszne i zarazem niezwykle
fascynujące ― zacharczał, ale zaczął mówić
dalej. ― Najpierw pojawiał się trupio-blady
błysk, tak straszliwy, że jeśli ktoś na
niego spojrzał, niemalże tracił wzrok.
Popatrzcie na moje oczy… Pokrywa je atomowa
katarakta. Ledwie widzę. To światło
przewyższało swoim natężeniem jasność
elektrycznego łuku! Przewiercało wszystko
na wylot, przeszywało dłonie zasłaniające
twarz, tak, że można było zobaczyć w nich
wszystkie kosteczki, jak na rentgenowskim
zdjęciu! Pewnie chcecie wiedzieć ile mam
lat, co? Dobrze, powiem wam, mam
czterdzieści lat, a Sierioża trzydzieści.
Osłupieliśmy, ponieważ starzec wyglądał na
dziewięćdziesiąt kilka. Kaszlnął i ciągnął
dalej swój wywód:
― Potem ta straszliwa jaskrawość
łagodniała, przechodząc w żółć, jaką ma
rozżarzona stal w hutniczym piecu, w
czerwoną kipiel z odcieniami karmazynu i
ciemnego bordo, aż po upiorną
granatowo-czarną chmurę, która szła powoli
w górę, zasysając pod sobą wirujący słup
ziemi, piasku i kurzu, dopóki nie rozwiał
jej wiatr. Problem polega na tym, że ten
wiatr często wiał w naszą stronę. To
wszystko wina tych przeklętych testów. W
tej wiosce mieszkało 150 osób, a zostało
przy życiu zaledwie 15! Lecz są w nie
lepszym stanie! Pożera nas powoli
nienasycona, drwiąca ze wszystkiego śmierć!
Po pierwszych testach wojsko zakazało nam
opuszczać wieś. Powiedzieli, że jak
będziemy pić wódkę, to nic nam nie będzie.
Przyjeżdżali po każdym teście i
przeprowadzali jakieś badania medyczne.
Teraz wiem, że byliśmy ich królikami
doświadczalnymi! Kilkadziesiąt lat temu
wojsko opuściło Poligon, zostawiając nas na
pastwę losu. W tej chwili nie ma już
znaczenia czy tu zostaniemy, czy
wyjedziemy. My umieramy, słyszycie?
Umieramy! W zasadzie już nie żyjemy… ―
Znowu zacharczał, aż oczy wyszły mu
niemalże z orbit. Coś w jego wnętrzu
zabulgotało. Przytknął do ust chustkę i
ciężko zakaszlał. Kiedy ją odsunął od
twarzy, zobaczyliśmy na niej krew. Z ust
ściekała mu czerwonawa piana. Starł ją,
odetchnął głębiej i po chwili znowu
kontynuował, choć z pewnym już wysiłkiem. ―
I wtedy się zaczęło ― powiedział to z tym
ciągłym bulgotaniem w środku.
― Co się zaczęło? ― zapytałem go, robiąc
wielkie oczy.
― Mniej więcej rok po opuszczeniu Poligonu
przez wojsko. Nie wiem, jakby to wam,
panowie, powiedzieć ― pomilczał przez
chwilę. ― Hm, jakby to…
― Niech pan mówi ― chciałem mu dodać
otuchy, ujmując lekko jego kościstą,
pokrytą brązowymi plamami dłoń.
― Wtedy Poligon… zaczął „płakać” ―
powiedział to z takim jakimś dziwnym,
nieludzkim i charczącym szeptem.
― Jak to, płakać? ― zauważyłem, że Wiktor
patrzy na starca z jeszcze większym
niedowierzaniem, niż ja.
― No, zaczął „płakać”. I trwa to do dziś.
To taki przeciągły kobiecy lament, kobiecy
płacz. Jakby płacz matki, która utraciła
swoje jedyne, ukochane dziecko. Ale
przecież wiem, że to niemożliwe, ponieważ
nic nie może żyć na Poligonie. Panuje tam
straszliwe promieniowanie. Wystarczy, że
człowiek wejdzie na kilometr w głąb w
zwykłym cywilnym ubraniu, aby umarł w ciągu
kilku godzin w niewyobrażalnych
męczarniach. Było kilku śmiałków, którzy,
pomimo ostrzeżeń, weszli na jego teren,
licząc na znalezienie jakichś
pozostawionych przez wojsko przydatnych
przedmiotów. Ale już z niego nie wrócili.
Ich truchła prawdopodobnie rozpuściły się w
tym błocie bez śladu. Ten Poligon to
królestwo śmierci!
Przeszedł mi po plecach dreszcz.
― Ale najgorzej jest w nocy. Ten lament
przepływa falami z pogłosem echa i tylko w
czasie deszczu. Czasami widać w nocy
tańczące na niebie, niebieskawe kule
światła. Nie mam pojęcia, co to może być.
Moja teoria jest taka, że być może powstała
tam, w tej brunatnej kloace totalnego
rozkładu ― jakaś forma życia, której my,
ludzie, nie jesteśmy w stanie pojąć.
Chodziły słuchy, że przeprowadzano tam nie
tylko testy z bombami, ale jeszcze jakieś
inne. Czort wie, co przez te wszystkie lata
mogło tam wyewoluować. Albo może te testy…
otworzyły portal…
― Portal? Jaki portal? ― zachrypiał nad
moim uchem Wiktor.
― Do piekła! ― syknął starzec.
― Pan chyba… ― nie skończyłem, ponieważ
straszliwy chłód targnął moim sercem.
Miałem wrażenie, że ziemia ucieka mi spod
nóg.
Znowu coś zaszurało za drzwiami...
Zaskrzypiało… Ucichło.
― Panowie, muszę iść do mojego Serioży.
Pokój macie po drugiej stronie.
Dobranoc.
― Dobranoc ― odpowiedzieliśmy
równocześnie.
Wstał z trudem i pokuśtykał w kierunku
drzwi. Otworzył je cicho i wchodząc do
środka tak samo cicho je za sobą zamknął.
Znowu poczuliśmy ten ohydny odór gnijącego
mięsa, lecz teraz był jakby trochę słabszy.
Wstaliśmy i w ponurych nastrojach poszliśmy
nieco chwiejnym krokiem do wskazanego przez
starca pokoju.
Były tu dwa łóżka z poplamionymi
materacami, drewniany stół i dwa krzesła.
Automatycznie nacisnąłem kontakt, lecz
światła nie było. „No tak” ― pomyślałem. ―
„Przecież tu nie ma prądu!”
Jedyne okno wychodziło na Poligon. Gęstniał
mrok.
― Co o tym wszystkim myślisz? ― zachrypiał
znienacka Wiktor, przetrząsając
jednocześnie kieszenie swojej kurtki.
― Masz na myśli brak światła? ― wysiliłem
się na słaby żart i na jeszcze słabszy
uśmiech.
― Przestań. Mam na myśli to, co opowiadał
ten staruch.
― Nie wiem. Naprawdę nie wiem ― odparłem
wzruszając ramionami.
― Myślisz, że ten pokręcony facet zmyśla? ―
Wiktor niemalże przewiercał mnie na wylot
tym swoim spojrzeniem jasnoniebieskich,
wodnistych oczu.
― Sprawdzimy to w czasie najbliższego
deszczu. Zgodnie z prognozą pogody ma w
nocy padać. Ma również padać przez cały
jutrzejszy dzień.
Wiktor przysiadł na parapecie z paczką
papierosów i pudełkiem zapałek w dłoni. Ja,
usiadłem na łóżku. Skrzypnęły pode mną
sprężyny. Ściągnąłem z obrzydzeniem buty,
pokryte toną zeschniętego już, cuchnącego
błota. Zdjąłem z siebie wilgotną kurtkę.
Zwinąłem ją i podłożyłem sobie pod głowę…
Leżałem na wznak, obserwując falujące,
pachnące pleśnią i wilgocią czarne płótna
pajęczyn na wybrzuszonym, popękanym
suficie... Usłyszałem cichy trzask. W
dłoniach Wiktora rozgorzał płomień zapałki.
Zapalił papierosa… I po chwili ― napełniał
już swoje rakowate płuca gryzącym,
błękitnawym dymem, zapatrzony przez szybę w
czarną już jak smoła noc… Zasnąłem.
Obudził mnie dziwny odgłos, podobny do
przeciągłego lamentu albo płaczu.
Momentalnie usiadłem na łóżku, choć jeszcze
półprzytomny. Wiktor stał w otwartym oknie,
jakby w ogóle nie spał. O blaszany parapet
stukały krople deszczu…
― Wiktor, słyszałeś? ― zapytałem go mętnym
jeszcze głosem.
― Tak. Gość jednak nie kłamał. Słychać to
od jakiejś godziny. Nie potrafię namierzyć
źródła tego dźwięku. Jakby napływało z
każdej strony jednocześnie, zupełnie jak
fale na brzeg. Nie mam, u licha, pojęcia,
co to takiego.
Wstałem i stanąłem obok niego.
Nasłuchiwałem, lecz nie słyszałem niczego,
oprócz szumu rzęsistego deszczu i
przyśpieszonego, chrypiącego oddechu
Wiktora…
― Słuchaj, Wiktor, a może…
― Cicho! Coś słyszę. To idzie stamtąd ― i
wskazał dłonią wschód. ― Nie, znowu zmienia
kierunek i nadciąga z zachodu. Co to jest,
u licha!? ― zakasłał obrzydliwie,
wypluwając na podłogę brunatną flegmę.
Istotnie, usłyszałem ten szloch, a raczej
przejmujący kobiecy płacz! Usłyszałem go
nagle tuż obok mnie, aż wstrząsnął mną
dreszcz…
― Wkładaj łachy! ― orzekł
impertynencko-rozkazującym tonem Wiktor.
― Wyruszamy?
― Tak!
Założyłem z obrzydzeniem, pokryte skorupą
błota buty. Włożyłem kurtkę. Wyszliśmy z
pokoju. Było pusto. Spojrzałem na drzwi,
które zamknął wczoraj za sobą starzec.
Wiktor położył na stole odliczoną kwotę za
nocleg i wyszliśmy za zewnątrz…
Lało jak z cebra. Podbiegliśmy do UAZ-a,
cmokając w błotnistej brei… W środku, mimo
ciasnoty, zmieniliśmy szybko buty na te z
ołowianymi wkładkami, nałożyliśmy na siebie
ciężkie, anty-radiacyjne kamizelki. Na
głowy wsunęliśmy coś, co przypominało białe
kąpielowe czepki, a twarze okryliśmy
cienkimi, zielonkawymi, jakby
chirurgicznymi maskami.
― Te tabliczki będą wskazywały ilość
wchłoniętej dawki promieniowania ― rzucił
przez ramię nieco przytłumionym głosem
Wiktor, podając mi jedną, a drugą
przypinając sobie do wypustki po lewej
stronie kamizelki. ― Mamy tylko dwie
godziny. Jak zmienią kolor na czarny, to
koniec z nami.
Usiadł za kierownicą. Ja, obok niego. Koła
zabuksowały w miejscu… Trysnęły spod nich
strumienie błota… Wiktor zaklął po nosem.
Nacisnął jeszcze raz gaz i jeszcze… Już
myślałem, że trzeba będzie tę przerdzewiałą
landarę pchać, brnąc niemalże po kolana w
tym ohydnym błocie albo szukać jakichś
gałęzi, aby je podłożyć pod tylne koła…
Jednakże po kilku szarpnięciach i zgrzytach
skrzyni biegów ruszyliśmy powoli w kierunku
otwartej bramy Poligonu. Na bramie stukała
w porywach wiatru, smagana rzęsistą ulewą,
zardzewiała tabliczka z symbolem
promieniowania radioaktywnego i trupią
czaszką ze skrzyżowanymi pod nią
piszczelami. Ostrzegała ponuro przed
wstąpieniem na skażony teren. Minęliśmy ją,
wjeżdżając do zamglonego królestwa śmierci…
Z początku nic nie było widać poza płaskim
jak stół trawiastym stepem… Dopiero po
około kwadransie dostrzegliśmy pierwsze
betonowe konstrukcje wież obserwacyjnych i
bunkrów z rdzawymi pionowymi smugami… Im
dalej, tym więcej było oznak zniszczenia…
Jakieś nadpalone resztki… Czarne plamy od
straszliwego żaru, który naruszył
żelbetonową ścianę stanowiska
obserwacyjnego… Wystające z betonowych
podpór pręty zbrojenia, niczym
rozczapierzone palce olbrzymiej, upiornej
dłoni… Jakiś samotny, stalowy pręt ―
wyrwany skądś i rozgrzany niegdyś do
czerwoności przez wybuch, jakby go wypluła
przed laty paszcza martenowskiego pieca ―
leżał zastygły i powyginany na kształt
surrealistycznej rzeźby… A dalej ―
całkowicie wyjałowiona, pozbawiona trawy
ziemia, połyskująca zielonkawą skamieliną
trynitytu *… Jeszcze dalej ― przerażająco
czarne i ostre jak nóż brzegi nuklearnego
krateru… I znowu ― ten płacz, straszliwy
lament, jakby wzmocniony, nadciągający z
każdej strony jednocześnie… Nie, to nie
lament, tylko demoniczne westchnienie, aż
włosy stawały na głowie… Jakaś armia
upiorów… Widma popalonych ludzi wyciągały
ręce… I patrzyły tymi swoimi trupimi,
niewidzącymi oczami… Ludzie bez twarzy, bez
policzków, z zębami na wierzchu… Ludzie bez
oczu, z czarnymi oczodołami… Matki ze
zwęglonymi resztkami swoich dzieci na
rękach… Straszliwe maszkary, przybyłe
prosto z piekła… Sługusy samego Lucyfera,
pana pożogi, pana śmierci, pana
zniszczenia… I oto ― wyłonił się ― cały w
płomieniach… Rogaty demon potworności…
Falujący i dziwnie zmieniający swoje
kształty, niczym fatamorgana w drgającym
powietrzu nad rozpalonym piaskiem pustyni…
I patrzył tymi swoimi oczami… O mój, Boże ―
jak patrzył!
***
Trynityt – nazwa zielonkawego szkliwa
powstałego z ziaren piasku stopionych
podczas wysokoenergetycznych eksplozji,
których temperatura może osiągać nawet
dziesiątki milionów stopni C º, np. podczas
uderzenia asteroidy czy wybuchu
nuklearnego. Nazwa "trynityt" utworzona
została od kryptonimu pierwszego testowego
wybuchu atomowego – Trinity (Trójca) –
przeprowadzonego w Stanach Zjednoczonych
(na pustyni w stanie Nowy Meksyk nieopodal
miasta Alamogordo) w ramach Projektu
Manhattan, 16 lipca 1945 roku.
(Włodzimierz Zastawniak, luty, 2018)

Arsis


Komentarze (1)
Długo chociażby te kolczaste druty :)
Aż dziw, że nikt wcześniej tego tekstu nie zauważył