Psychodeliczne poranki
Ze słuchawkami na uszach odwiedzam swoje
halo.
Mój pierwszy posiłek, to kilka tłustych
dźwięków.
I napój pomarańczowego koloru, który
wystaje mi z kory mózgowej.
Jedyna chorągiewka dobrego humoru.
To uśmiech mojej matki.
Budzący mnie odgłos jej pantofli
stukających w przedpokoju, gdy zbiera się
do pracy.
Nikt nie chciał słuchać jej smutku, jak
wody kapiącej z kranu.
Zdenerwowany ciągłym kap, kap, musiałem w
końcu zakręcić kran.
Aby przeżyć musiała zostawić iluzję dającą
jej szczęście.
Aby przeżyć musiała pokochać świeży zapach
swego drzewa krzyża.
Równy rytm pobudza moje serce do szybszego
bicia.
Ona wychodzi, zamyka drzwi, dom znowu jest
bezludną wyspą.
Zostajemy tylko my dwoje.
Ja i dom.
W kolejny psychodeliczny poranek.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.