Radości i smutki (odc.19).
(następny fragment powieści)
Czwartego dnia po moim powrocie do
Turzyńca, co wypadało trochę ponad tydzień
po naszym Święcie Niepodległości 1942 roku,
spotkała mnie ogromna, radosna
niespodzianka. Dopiero co wróciłam z obory,
gdzie doiłam nasze krowy i robiłam
wszystko, co trzeba było robić koło nich, a
jeszcze wcześniej sprzątałam w kuchni.
Potem zajęłam się jeszcze praniem w balii
na tarze, co było dość ciężką pracą, ale ją
lubiłam. Raptem przyszła do pralni Regina,
trzymając malutkiego, dwuletniego Jurka na
rękach, opatulonego w kocyk, bo przecież
było zimno. Podobno wcześniej psy
szczekały, ale ich nie usłyszałam, a może
nie zwracałam specjalnie uwagi na te ich
hałaśliwe „wrzaski”.
-Ktoś do ciebie, Mario, jakaś miła
dziewczynka - powiedziała Regina z
tajemniczym uśmiechem.
Spojrzałam na nią i spytałam niezbyt dobrze
wyczuwając, o co jej chodzi:
-A któż to taki? Mam z tobą iść?
-Zostaw to pranie, ja je potem dokończę, a
ty zajmij się swoim gościem – odpowiedziała
i pociągnęła mnie lekko za rękę.
Wytarłam ręce w jakąś szmatę i w swój
fartuch, wygładziłam trochę swoje włosy i
szybko je przykryłam małą, białą przepaską.
Za chwilę wkroczyłam za Reginą najpierw do
kuchni, a potem do pokoju, gdzie sypiałam z
moimi braćmi, Kaziem i Rysiem. Nie od razu
poznałam, bo stała odwrócona plecami do
drzwi, patrząc przez okno na drogę i na
otaczające nasz dom pola i ogród.
Na dźwięk naszych kroków odwróciła się i
natychmiast padłyśmy sobie w ramiona.
-Lesia, moja kochana Lesia! Jak ja się
cieszę!
-Mario, nie mogłam już dłużej czekać i
przyszłam do ciebie, by cię zobaczyć –
odpowiedziała z radosnym uśmiechem.
-Jak to, przyszłam! Chyba przyjechałaś z
tego swojego Włocławka?
-Właśnie, że przyszłam, na swoich krótkich
nóżkach do ciebie przyszłam i twojej
rodziny. Bałam się jechać kolejką, bo po
pierwsze wszędzie Niemcy sprawdzają, a po
drugie nawet nie wiedziałam, jak tu mam do
ciebie jechać.
-I całą drogę, grubo ponad dwadzieścia
kilometrów, przeszłaś piechotą? – zdumiałam
się.
-No, prawie całą, bo część drogi jechałam
jakąś furmanką z Kruszyna. Zapytałam kogoś
tam, jak iść dalej, a wtedy ten ktoś mnie
zabrał i przewiózł jakieś osiem kilometrów,
aż tu gdzieś niedaleko stąd od was.
-Zaraz podam herbatę i coś do jedzenia, bo
pewnie jesteś głodna? – zapytała Regina,
która od razu przeszła na mówienie po
imieniu. Widząc tylko delikatny uśmiech
Lesi zamiast odpowiedzi, dokończyła:
- Już, zaraz przyniosę – i wyszła do
kuchni.
Po tym poczęstunku, który Regina za chwile
przyniosła, a myśmy zjadły i wciąż
rozmawiały, dostałam też od niej wolne na
całe popołudnie, aż do wieczora.
-Ładna pogoda, choć zimno jest, jak to w
listopadzie tuż przed zimą. Weź, Mario,
swoją przyjaciółkę i pokaż jej te nasze
łąki nad Zgłowiączką. Przecież nie
wypuścimy jej dzisiaj z powrotem do domu,
bo już jest za późno.
-Doskonały pomysł – podchwyciłam. – Chodźmy
się tu gdzieś przejść, a jutro
zobaczymy.
Ku mej radości Lesia zgodziła się bez
wahania na jedną i drugą propozycję i
obiecała, że będzie wracała dopiero jutro.
Na tych naszych łąkach spędziłyśmy niemal
dwie godziny, rozmawiając i ciesząc się
każdą chwilą, wspólnie spędzoną.
Najważniejsze, że opowiedziała mi o sobie,
co ją spotkało od czasu naszego rozstania
na Palcu Wolności. Teraz to tutaj przekażę,
tę opowieść, niech Lesia opowie nam to
wszystko swoimi słowami.
(Opowiadanie Lesi).
Po rozstaniu się z Marią, która poszła na
ulicę Szeroką do swojego mieszkanka na
parterze oficyny przy ulicy Cyganka –
poszłam w swoją stronę, w kierunku swojego
domu. Przemknęłam się jakoś przez mój
kochany Park Sienkiewicza, pomimo że, jak
ze wzburzeniem zauważyłam, powieszono
obrzydliwe tabliczki i napisy w języku
niemieckim i polskim: „Tylko dla Niemców”
oraz „Polakom i psom i wstęp
wzbroniony”.(*)
Gdy dotarłam na ulicę Ceglaną (teraz
przechrzczoną przez okupantów na
Jägerstrasse), dochodziła godzina trzecia
piętnaście. Robiła się szarówka, słońca już
nie było widać za drzewami i domami. Pomimo
listopadowej aury było jeszcze dość ciepło,
a niebo tym razem niemal bezchmurne.
Nacisnęłam na klamkę furtki prowadzącej na
podwórko i dalej do mojego domu. Była
otwarta, więc weszłam i stanęłam na ganku.
Byłam wzruszona, serce jak młot biło mi z
radości i niecierpliwości. Chciałam
otworzyć drzwi prowadzące do sieni, lecz
były zamknięte. Postawiłam walizkę i
zapukałam dość mocno kilka razy.
Wiedziałam, że mama może nie usłyszeć od
razu, więc zapukałam ponownie, jeszcze
trochę głośniej. Stojąc z bukietem żółtych,
jesiennych liści w ręku, zebranych w parku,
czekałam cierpliwie na widok mojej kochanej
mamusi.
Otworzyła drzwi jakaś tęga kobieta w wieku
- jak mi się wydawało w tych ostatnich
promieniach kończącego się dnia - około
pięćdziesiątki. Z pewnym wahaniem wyszła na
ganek. W pierwszej chwili pomyślałam, że
może się pomyliłam… ale przecież te
pelargonie w doniczkach, chociaż teraz
zwiędnięte. Przecież sama się nimi
troskliwie zajmowałam jeszcze półtora
miesiąca temu. Spojrzałem na kobietę, a ta
wycierając ręce o swój fartuch zapytała
mnie po niemiecku:
-Czym mogę służyć?
-Czy jest pani Zielińska? – zapytałam
niepewnie, także w jej języku.
-Nikt taki tu nie mieszka. Proszę stąd
odejść, to musi być pomyłka – odparła.
Ponieważ nie reagowałam, wiec podniosła
moją walizkę i wręczyła mi ją. O mało nie
wypuściłam jej, lecz jakoś udało mi się
uspokoić i postawiłam ją delikatnie z
powrotem na kamiennej podłodze ganku.
-To nie jest żadna pomyłka – wykrztusiłam,
widząc, jak tęgi babsztyl zagradza mi drogę
do drzwi – ja tu mieszkam z moją mamą i
właśnie chciałabym wejść do środka i
odpocząć po podróży.
– Ta pani, co tu wcześniej mieszkała,
wyjechała do Generalnej Guberni – odparła,
lekko mnie spychając swoim brzuchem z
ganku. - Proszę jej tam szukać, jeśli to
twoja mama. Ona już tu nie wróci, nie ma
prawa, tak samo jak ty. Teraz my tu
mieszkamy.
Widząc, że wciąż nie spieszę się z
odejściem, odwróciła głowę w kierunku
otwartych drzwi i krzyknęła:
-Franz, chodź tutaj! Szybko!
„Czyżby znów Nur für Deutsche?” –
pomyślałam już trochę przestraszona tym
Franzem, zanim się pojawił.
Zaskrzypiały drzwi do kuchni (rozpoznałam
ten dźwięk, znany mi tak dobrze od wielu
lat!) i za chwilę w półotwartych drzwiach
na ganek stanął wysoki, postawny mężczyzna,
niewiele starszy ode mnie, a może nawet w
moim wieku. Był ubrany w jakiś gruby sweter
i chyba w wojskowe spodnie, a na głowie
miał dość bujną fryzurę w kolorze ciemnego
żyta.
-Ta Polka chyba tu mieszkała przedtem –
burknęła Niemka, zwracając się do Franza,
być może swojego syna, chociaż nie
zauważyłam podobieństwa. – Nie może
zrozumieć, że teraz my tu mieszkamy –
przerwała, wypowiadając to jakby z akcentem
na każdą wyraz i sylabę.
Franz nawet jakby uśmiechnął się teraz do
mnie i rzekł:
-Przykro mi, ale nie może się pani u nas
zatrzymać. Nie możemy tu wpuszczać do
siebie Polaków, musi pani odejść. Im
wcześniej, tym dla pani lepiej, bo już jest
późno – rozłożył szeroko swoje ręce, a za
chwilę wsadził mi znów do ręki moją
walizkę.
Zerwał jedną zwiędłą pelargonię i wsadził
mi ją za klapę mojego płaszcza.
- Zwiędły już te kwiaty – mruknęła kobieta,
być może matka Franza.
Ten zaś podniósł lekko prawą rękę w takim
jakby pół-geście pozdrowienia
hitlerowskiego i zakończył:
-Do widzenia pani.
Miał wciąż ten swój uśmiech, tym razem
powiedziałabym, że złośliwy lub nawet
obleśny. Na koniec wskazał mi wyciągniętą
dłonią furtkę.
-Raus !
Ruszyłam się wreszcie, cofając powoli do
tyłu i w dół, po tych dwóch schodkach,
które znałam na pamięć od najwcześniejszego
dzieciństwa. Kobieta poszła za mną i
zakończyła całe spotkanie, mówiąc:
-Radzę, niech się pani pospieszy, bo już
późno.
Trochę popychając mnie, trochę ciągnąc
doprowadziła do furtki. Gdy wyszłam,
zamknęła ją za mną tym razem na skobel i
haczyk i dość spiesznie odeszła, już się
nie odwracając. Za chwilę usłyszałam
jeszcze zatrzaskiwane drzwi do naszego - do
mojego domu.
Trzask zamykanej furtki, dźwięk
zatrzaskiwanych drzwi brzmiał w moich
uszach i w mojej głowie jak głośny warkot
jakiegoś motoru. Zupełnie nie wiedziałam,
co teraz zrobić. „Ta pani, co tu wcześniej
mieszkała, wyjechała do Generalnej Guberni”
– powtarzałam sobie kilkakrotnie. Idąc
drobnymi krokami, powolutku, taszcząc tą
swoją niezbyt przecież ciężką walizkę,
musiałam wyglądać na przygniecioną i
przygnębioną.
Postawiłam ją na chodniku i spojrzałam
jeszcze na mój dom, z którego nas
wyrzucono.
Pomyślałam, że mój sen o mamie sprzed dwóch
tygodni musiał oznaczać jakieś ostrzeżenie
przed czymś, co się teraz działo.
Najpewniej potwierdzało się teraz moje
ówczesne przeczucie. W tym śnie moja mama
zsuwała się po mokrym zboczu góry, a ja ani
nikt inny nie mógł jej zatrzymać.
Próbowałam ze wszystkich sił, ale wciąż
wymykała, wyślizgiwała mi się jej
wyciągnięta w moim kierunku ręka, a na
koniec widziałam już tylko jej przerażone
oczy, szeroko otwarte, znikające gdzieś w
dole, u stóp góry. Już się zbierały tam
także jakieś ptaki, kołujące w tej
otchłani, gdzie znikała mama, jakieś sępy
lub kruki. Obudziłam się wtedy przerażona,
a gdzieś spoza dworku dochodziły donośne
krakania wron czy gawronów o świtaniu.
Maria jeszcze spała i niczego nie słyszała,
a ja nie wstawałam, żeby jej nie budzić,
tylko modliłam się do Boga na leżąco:
„Boże, Boże, uratuj moją mamę. Boże, Ojcze,
uratuj mojego brata Grzegorza, uratuj
mojego Tadeusza”.
Musiałam wtedy łkać, bo Maria także się
wkrótce obudziła i spytała:
-Co się stało, Lesiuniu, czemu płaczesz?
Ona jest zawsze taka czuła, taka delikatna,
moja kochana przyjaciółka i siostra. Nic
nie odpowiedziałam, tylko przytuliłam się
twarzą do jej dłoni i tak jeszcze kilka
minut poleżałam, a ona drugą ręką głaskała
moją głowę, jak dziecku. W końcu
przypomniałam jej, że chyba musi już
wstawać do pracy, co też zaraz zrobiła.
A teraz bardzo brakowało mi jej tutaj, żeby
chociaż mnie uścisnęła i spojrzała na mnie
tymi swoimi błękitnymi oczyma, z tą swoją
delikatną czułością.
Otworzył się lufcik w oknie na drugim
piętrze domu naprzeciwko, pod „jedynką”, i
wyjrzała jakaś siwa głowa. Było już niezbyt
widno, więc nie byłam pewna, kto to mógł
być. Usłyszałam jednak głos kobiety i od
razu poznałam, że to pani Maria Lech:
-Panno Lesiu, pani przyjdzie tu do nas,
bardzo proszę. Do nas na drugie piętro,
bardzo proszę, niech pani wejdzie!
Tyle razy u nich bywałam, tyle razy
bawiłyśmy się razem z jej córką Janeczką,
że dokładnie wiedziałam, gdzie się teraz
kierować.
Zapukałam do drzwi i od razu otworzyła mi
je mama Janki, ubrana w ciemny, chyba
czarny sweter. Blade światło elektryczne
nie pozwalało rozróżnić wszystkich
szczegółów.
-Proszę wejść, bardzo proszę, panno
Leokadio. Mój mąż też za chwilę tu się
zjawi i porozmawiamy sobie razem.
-Jak bardzo się cieszę, że widzę panią w
dobrym zdrowiu, pani Mario –
odpowiedziałam. –Dawno się nie
widziałyśmy.
-No właśnie! Dowiedzieliśmy się, że Niemcy
panią gdzieś zabrali. Jak to dobrze, że
jest pani tu znów z powrotem. Chyba sporo
wycierpiała pani jednak, bo widać, jak pani
wyszczuplała.
-Niestety, Niemcy wyciągnęli mnie wtedy w
nocy i zabrali na roboty. Uciekłam z
transportu razem z dwiema koleżankami i w
końcu udało mi się jakoś wrócić do domu.
Tylko, że ….
Wszedł właśnie pan Jan Lech i usłyszał
część naszej rozmowy. Przywitaliśmy się
serdecznie – znał mnie także przecież od
dzieciństwa - i usłyszałam od niego:
-Tylko, że ci bandyci zabrali teraz pani
dom. Pani i pani rodzicom, chociaż nikt z
was nic im złego nie zrobił. Złodzieje,
grabieżcy i mordercy – oto złodziejska
„rasa panów” w całej odsłonie.
-Nasze dzieci jeszcze nie wróciły – dodała
pani Maria. – Janina, Benedykt i Maria
Magdalena. Wszystkich troje zabrali,
torturowali, bili, katowali. Poddali pod
fałszywy sąd i oskarżyli fałszywie, jakby
byli wielkimi przestępcami. Tylko Elżbieta
nie została aresztowana, ale i tak ją
zabrali na przymusowe roboty, gdzieś do
Reichu. Widzisz, jak to jest! Zabrali nam
bandyci czwórkę naszych dzieci! –
rozpłakała się z żalu i bezsilności.
Milczałam. Nie wiedziałam, co mogłabym
powiedzieć, czy i jak pocieszyć. Przecież
nawet nie wiedziałam, gdzie oni są, w
jakich więzieniach czy obozach
przetrzymywani. Pan Jan zaczął żonę
uspokajać i powiedział:
-Marysiu, nie możemy tak trzymać panny
Lesi, zaprośmy ją do stołu, pewnie jest
głodna.
-Słusznie, Janku, masz rację. Proszę,
Lesiu, usiądź, ja zaraz coś przyniosę do
jedzenie. Przepraszam, że mówię do panny
Lesi w taki sposób, przecież panienka ….
-Pani Mario, oczywiście, że zawsze będę i
jestem dla państwa Lesią. Tyle razy tu u
państwa byłam, bawiłam się z Janeczką,
Benkiem. Mój brat Grześ też z Benkiem
bawili się w Indian, biegali po tych
naszych parkach i uliczkach. Potem przecież
chodziliśmy wszyscy do szkoły, do
„szóstki”. Zawsze u państwa chcę być tą
samą, co kiedyś Lesią. To tak dobrze być u
was, chociaż tak trudno to wszystko teraz
znieść i pogodzić się. Może jednak
wypuszczą Janeczkę i Madzię i Benka, a Ela
też tu wróci niedługo – próbowałam
pocieszać.
Pan Jan też jednak nie miał żadnych
pocieszających informacji:
-Złe wieści do nas docierają. Nie
otrzymujemy od nich listów z więzienia, a
jeśli już, to tylko po niemiecku. Trudno
nam je czytać, sąsiadka nam tłumaczy. Nasz
Romek aż się rwie do jakiejś „roboty”, jak
on to mówi. Aż się boimy każdego dnia, czy
i jego nie złapią i któregoś dnia nie wróci
do domu.
Pani Maria była już spokojniejsza. Otarła
tylko ręką oczy i powiedziała:
-Dobrze, Janku, poczekajmy jeszcze z tymi
naszymi zmartwieniami. A teraz zmieńmy
temat, żeby Lesia trochę u nas odsapnęła, a
nie zamartwiała się z nami. Zaraz przyniosę
herbatę i zaraz się rozgrzejemy –
podsumowała i odeszła do sąsiadującej ze
skromnym salonikiem kuchni.
Pan Jan usiadł ze mną przy stole i
zagadnął:
-Skoro nie masz wstępu do swojego domu, bo
ci go zabrali ci złodzieje, a już zaraz
będzie szósta, to musisz u nas zostać,
Lesiu!
-Tak, oczywiście, że tak! – krzyknęła z
kuchni pani Maria i wyjrzała jeszcze na
chwilkę do salonu, gdzie siedzieliśmy. -
Mamy teraz wolny pokój, skoro nie ma tutaj
w domu czwórki naszych dzieci.
– Nie ma o czym mówić, musisz tu zostać,
Lesiu, bo inaczej znowu cię złapią – dodał
pan Jan.
-Zaraz będzie godzina policyjna. A poza tym
przecież na dworze jest już w nocy bardzo
zimno.
Po tak serdecznym zaproszeniu pozostałam w
ich domu, nie mając się gdzie schronić,
zwłaszcza, że chciałam być jednak blisko
mojego domu.
Byłam także, niestety, świadkiem ciężkiej
tragedii, jaka dotknęła tę wspaniałą
rodzinę moich sąsiadów i przyjaciół.
(**)
Nigdy już o tym nie zapomnę.
Następnego dnia po południu wybrałam się na
ulicę Cyganka, by spotkać Marię, moją
przyjaciółkę i powierniczkę. Żeśmy się
umówiły, że w porze obiadowej ona przyjdzie
do mnie na Ceglaną, ale jednak nie
spotkałyśmy się tutaj. Czekałam w oknie u
państwa Lechów już od godziny dwunastej
niemal do wpół do trzeciej, wypatrując jej,
gdyby przyszła (bo przecież mój dom zajęli
Niemcy). Jednak nie przyszła i nie
wiedziałam, co o tym sądzić. Nie
wykluczone, że coś jej przeszkodziło, więc
poszłam do niej około trzeciej, do tego
mieszkanka, gdzie spodziewałam się zastać
ją u tych jej niemieckich chlebodawców przy
ulicy Cyganka.
Bez problemu znalazłam tyle razy opisywane
mi przez nią podwórko, a w nim wejście do
sieni i dalej drzwi do pokoiku na parterze.
Zapukałam i za chwilę otworzyły się.
Stanęła w nich starsza, niewysoka pani z
chustą na głowie, w wieku może około
sześćdziesiątki.
-Czy panna Lesia? – spytała.
-Dzień dobry pani. Tak, jestem Leokadia,
inaczej Lesia – odpowiedziałam.
-Proszę wejść – zaprosiła do środka.
Za chwilę wszystko mi wyjaśniła:
-Była tu wczoraj pani koleżanka, Maria. Ci
państwo, co u nich pracowała, już tutaj nie
mieszkają. Nie wiem, gdzie oni teraz są, a
pani koleżanka Maria nie może tutaj zostać.
Przenocowałam ją tę jedną noc, bo nie miała
gdzie iść. Dzisiaj rano była panią poszukać
na ulicy Ceglanej, ale wróciła, bo się
dowiedziała, że pani już tam nie mieszka.
Zostawiła pani liścik, a sama poszła na
pociąg, żeby pojechać do Skalińca. Proszę
bardzo, oto list dla pani.
„Kochana Lesiu,
nie zastałam Cię w Twoim domu, bo zabrali
go Wam Niemcy. Tego się dowiedziałam od
kobiety, która mi powiedziała „Raus”, więc
wyszłam stamtąd. Mam wielką nadzieję, że
jesteś bezpieczna i niedługo się
spotkamy.
Pani Stasia przenocowała mnie tutaj, ale
teraz muszę szybko iść na kolejkę, żeby
pojechać do Skalińca. Nie mogę na Ciebie
czekać, bo muszę przed godz. policyjną
dotrzeć do domu w Trzyńcu, a pociąg
odjeżdża po jedenastej, następnego już
dzisiaj nie będzie. Mam nadzieję, że ich
tam zastanę, moją kochaną rodzinę.
P. Liedte już nie mieszka we Włocławku,
więc straciłam tu pracę (nie wiem, gdzie
oni są).
Błagam Cię, napisz mi jak najszybciej, co z
Tobą, bo będę się martwić. Jeśli nie masz
gdzie mieszkać, to przyjedź do mnie, do
Turzyńca, na pewno znajdzie się tam miejsce
dla Ciebie.
Ściskam Cię serdecznie i pozdrawiam.
Twoja Maria.
P.S. Uważaj na siebie.”
Podziękowałam najserdeczniej, jak umiałam,
pani Stasi i wyszłam. „Jeszcze jedna miła
niespodzianka” – pomyślałam, idąc przez
ulice mojego miasta, w którym nie miałam
już gdzie mieszkać. W ten chłodny,
deszczowy dzień listopadowy pogoda
dostosowała się do mojego przygnębionego
nastroju. Nie mając co tu jednak zbyt długo
robić – wróciłam wkrótce do państwa Lechów.
Kilka dni później postanowiłam wybrać się
do Warszawy, by poszukać tam swojej Mamusi.
Musiałam jednak załatwić sobie wszystko na
ten wyjazd, także przewodnika, który miał
mnie przeprowadzić pieszo przez „zieloną
granicę” między Rzeszą a Generalną
Gubernią. Aby jakoś ten czas oczekiwania
minął mi szybciej, wymyśliłam, że pójdę do
Marii, do tego jej Turzyńca, by się
dowiedzieć, co u niej słychać.
-Jak wymyśliłam, tak zrobiłam i oto tu
jestem z tobą, Mario – zakończyła Lesia
swoją opowieść i za chwilę powoli
wróciłyśmy do naszego domu na wzgórzu, skąd
było tak dobrze widać ostatnie soczyste
barwy zachodzącego właśnie słońca.
Dalszy ciąg Lesi opowiadania o swoich
ostatnich dniach spędzonych w gościnnym
mieszkaniu państwa Lechów, usłyszałam od
niej dopiero kilka lat później.
Zapisuję to tutaj, aby stanowiło zamkniętą
całość wszystko, co mi opowiedziała o swoim
ówczesnym pobycie w jej rodzinnym mieście.
Koniec tej opowieści brzmiał tak.
„Ostatniego dnia przed swoim wyjazdem
wysłałam krótki list do Marii, do Turzyńca.
Dopiero po kilku latach dowiedziałam się,
że nigdy do niej nie dotarł. Nie wiem
dlaczego i już tak pozostanie chyba na
zawsze tajemnicą. Może dlatego, że powinien
być napisany po niemiecku, a ja napisałam
go „bezczelnie” po polsku (przecież Maria
nie znała niemieckiego).
Podziękowałam państwu Marii i Janowi Lechom
za wspaniałą serdeczność, jaką mnie
otoczyli w tym ich skromnym mieszkaniu. Nic
nie było im wiadomo o Jance, czekali z
ogromną obawą na jakiekolwiek wieści. Pani
Maria uściskała mnie serdecznie na
pożegnanie i dała mi kilka bułek, które
specjalnie wypiekła dla mnie, na mój
wyjazd. Łzy popłynęły z jej oczu, myślała
wciąż o tych swoich dzieciach, a
najbardziej o Jance, której losu nie
znaliśmy.
To był koniec listopada, wczesny sobotni
poranek, gdy od nich wyszłam. Było już
widno, ale ciężkie chmury snujące się po
niebie nie nastrajały optymistycznie. Cóż,
trzeba było jakoś się wziąć w garść.
Ostatnie uściski rąk i wyszłam z gościnnego
domu.
Najpierw musiałam dostać się do pociągu,
którym miałam dojechać do Kutna.
Idąc do włocławskiego dworca i przechodząc
przez Plac Wolności zatrzymałam się przy
słupie ogłoszeniowym, przy którym jak
zwykle stało kilkanaście osób, czytających
różne wywieszone plakaty i
obwieszczenia.
Przy jednym z nich było najwięcej
czytających osób. Udało mi się przeczytać
fragment „Bekanntmachung” z tego dnia 28
listopada 1942 roku:
„….skazał na śmierć za zbuntowanie się
przeciwko Rzeszy dnia 13 października 1942
Mazurek Stanisław
Lech Janina – oboje z Leslau
dnia 27 października 1942
Daszkowska Wanda z Leslau
Wojdyłło Henryka z Wolne.
Wyroki zostały wykonane.” (***)
Ludzie czytali, rozmawiali, milczeli,
patrzyli. Niektórzy robili znak Krzyża
świętego, inni zaciskali pięści.
Pomodliłam się w cichości serca za piękną i
czystą duszę mojej biednej koleżanki
Janeczki Lech i poszłam dalej, na swoją
tułaczkę. Przez ponad sześć lat miałam nie
wrócić do mojego kochanego Włocławka.
(*) „W parkach i na ławkach pojawiły się
napisy ‘Nur für Deutsche’. Na wejściach do
wielu parków we Włocławku i Kaliszu
pojawiły się urągające napisy: ‘Polakom i
psom i wstęp wzbroniony’ .” Ks. Wojciech
Frątczak, „Diecezja włocławska w okresie II
wojny światowej”, str. 144. Wydawnictwo
Duszpasterstwa Rolników we Włocławku, 2013
r.
(**) „Janina była córką Marii i Jana Lecha.
Spośród rodzeństwa była najstarsza, obok
Marii Magdaleny, Elżbiety, Benedykta,
Romana i Teodora. Rodzina ta podczas
drugiej wojny światowej przeżyła niezwykłą
tragedię. Za działalność konspiracyjną,
podziemną Janina została zgilotynowana w
Dreźnie. Marię Magdalenę zamordowano w KL
Auschwitz. Benedykt przeżył koszmar obozu
koncentracyjnego KL Mauthausen. Elżbieta
pracowała na robotach przymusowych w
Niemczech. Roman ukrywał się przed
aresztowaniem”. Witold Stankowski, „Nie
umrę śmiercią naturalną. Janina Lech,
harcerka, poetka, ofiara hitlerowskiego
bezprawia oraz jej rodzina”, str. 13. Wyd.
Dobrzyńsko-Kujawskie Towarzystwo Kulturalne
we Włocławku, Włocławek 2010 r.
(***)Tamże, str. 108.
Komentarze (13)
Janina
Pomilczmy razem, bo także nie znam właściwych słów (by
to wszystko skomentować).
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i wpisane słowa.
Serdecznie pozdrawiam.
Przeczytałam i nie wiem jak skomentować, może tylko
tyle, że trzeba ten człowieczy los odsłaniać, bo nie
wiadomo co nas czeka za zakrętem.
Dobrego dnia życzę.
Waldi
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Serdecznie pozdrawiam.
Takie były czasy .. trudne i smutne .. a człowiek
człowiekowi wilkiem .. dziś jakby o tym pozapominali
..
Madame Motylek.
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Serdecznie pozdrawiam.
Bardzo ciekawie:)
Pozdrawiam
Wojter
Ziu-ka
Bardzo dziękuję za wizyty, czytanie i komentarze.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrego weekendu.
Ciekawie
Przeczytałam ze łzami w oczach...życzę dobrego
weekendu.
Anna
Rodzina zawsze powinna być dla nas oparciem, a w
tamtych okropnych czasach życie w rodzinie na pewno
łatwiej było znieść.
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrego weekendu.
Z ogromnym przejęciem przeczytałam od dedki do deski.
Straszne to były czasy, tragedia za tragedią, ale
jakże pięknym pozytywnym przejawem były wtedy rodzina,
przyjaźń, miłość.
Amor
Bardzo dziękuję za odwiedziny, za czytanie i
komentowanie. Cieszę się, że losy moich bohaterek i
bohaterów wzbudzają Twoje zainteresowanie.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrego weekendu.
Po raz kolejny z wielkim przejęciem i uwagą czytałem
każde słowo. Wyobrażając sobie losy bohaterów.