Wybacz. Ale, kto ma wybaczyć?
Matka przychodzi zawsze w nocy, przychodzi
dziwnie blada. Wie, że będzie umierać, choć
przecież już umarła. Ale jeszcze chodzi i
mówi, mimo że skóra jej twarzy zwisa sinymi
płatami. Przychodzi i dziwnie się na mnie
patrzy, tym wzrokiem trupa, chcąc mi
przekazać jakąś utajoną wiadomość z
zaświatów. Stoi i patrzy się na mnie, stoi…
Stoi. Stoi…. I patrzy się tym wzrokiem
strupiałego trupa.
Choć w ostatnim widzeniu starała się to
ukryć tak, jak się ukrywa zmarszczki pod
grubą warstwą pudru. Nie musisz już, mamo.
Nie trzeba. Wiem, że już nic z tego nie
będzie. Przepraszam cię. Pójdę na twój grób
i położę ci na płycie czerwone róże, zapalę
świeczkę. Tobie, ojcu i babci, której nie
znałem. Ale zapalę, bo tak trzeba. I
postoję w słońcu albo w deszczu, w zimnie
albo upale… Ale będę. Tak, będę…
Przepraszam cię, ale piszczy mi w uszach.
To od ciśnienia. Słyszę szumy i gwizdy.
Jakby przekaz z kosmosu od obcej,
absolutnie obcej formy życia.
Powiedz, dlaczego mnie wybrali? Ach, tak.
przez tę moją niekompatybilność z tym
światem. A czy będę kompatybilny z nimi?
Nie widzę ich twarzy. Ale słyszę jakieś
szumy, szmery i niewyraźne jak w gorączce
słowa…
Ciekawe, o czym to. O mnie? Opowiadają moje
dzieje? Być może. Opowiadają samym sobie
dzieje mojego żałosnego życia. Być może
jacyś ichni naukowcy wzięli sobie na karb
mój przykład. Ale, dlaczego akurat mój?
Przecież jest tyle innych, pięknych…. Wręcz
modelowych… Tu nie ma nic. Jedynie pustka i
ból. Lodowata otchłań kosmosu. Ja już nie
zmuszam do niczego. Kogo? Kogo, kogo… Już
nikogo. A czy kogokolwiek zmuszałem do
czegokolwiek? Nie wiem, nie pamiętam. Ale
już nie zmuszam. Już nie zmuszam….Już nie.
Już…
Podchodzę do splątanych w rogu pokoju rur.
Żeliwnych. Pokrytych stłuszczoną,
odpadającą farbą żeliwnych rur. Widzę, jak
się rozchodzą wieńcem pod brunatnym od
zacieków sufitem. Widzę, jak falują na nich
pajęczyny. I widzę jestestwo jakiegoś
martwego życia. Tam coś umarło, mimo że
wciąż żyje. Mimo że przychodzi i objawia
się srebrne w pełni blasku księżyca. Blade
lica i usta. Nieruchome oczy. Mimo że wciąż
udaje życie. Mimo że wciąż udaje normalne
funkcjonowanie. Takie funkcjonowanie, jak
gdyby nigdy nic. Ale to jest przecież
nieżywe. Martwe w swojej martwości
kamienia. Martwe i lodowate niczym bryła
lodu.
Podchodzę do otwartego na oścież okna.
Wchodzę po stołku na lastrykowy parapet….
Wiatr owiewa moje skronie, rozwiewa włosy….
Jest dzień, środek upalnego lata. Jest
jakiś dzień, mimo że przed chwilą była noc.
Ale jest dzień. Zatem staję na lastrykowym
parapecie i zaczynam błądzić w zakamarkach
wspomnień. Szumi wiatr. Rozwiewa włosy…
Szumi jak tchnienia mojej matki, która
umierała jak ten sen szumiący i tkliwy…
Szumi. Szumi mi w uszach… Rozkładam
ramiona, robiąc ten jeden, jedyny krok,
wpadając w otchłań złudnej nicości…
Kiedy otwieram oczy, mości się wokół mnie
przytłumiona zieleń drzew. Za mną nic. Nie
ma żadnego okna ani parapetu. Za mną nic.
Tu już nikt nie wejdzie. Jestem bezpieczny.
Jest tylko przytłumiona zieleń drzew. I
szelest liści, ciche skrzypienia dębów,
kasztanów. Tu już nikt nie wejdzie…
Tak oto odpoczywam w świetle rozjarzonego
dnia. W świetle upojnego lata. Ale tylko
ja. Nikt więcej. Bo i nie musi tutaj nikogo
być. Nie musi, ponieważ nie zmuszam do
niczego. Nie zmuszam, tak, nie zmuszam.
Obraz nieżywej matki zniknął albo
przynajmniej mam taką nadzieję, że zniknął.
On nie ma tu wstępu. Nikt nie ma tu wstępu.
Odczepcie się! Dajcie mi spokój! Nie
odwiedzajcie już mnie, błagam. Pójdę sobie
tam, gdzie nie ma już nic. Albo jest, tylko
niewidzialne. Pójdę sobie. Tak, pójdę
sobie… Do kogo to piszę? Mówię? Do nikogo.
Bo nie ma już nikogo. I nigdy już chyba nie
było. Do kogo to mówię? Wybacz, że mówię
nieskładnie i bełkotliwie. Wypiłem trochę i
mieszają mi się wątki, epoki i lata. Ja już
nie wiem, gdzie jestem. Tu, czy gdzie
indziej? A zresztą, jakie to ma znaczenie?
Nie ma już żadnego. Bo i kogo to obchodzi?
Nikogo. Absolutnie nikogo. Zanurzam się w
przytłumioną zieleń szeleszczących,
szumiących liści dębów, kasztanów a może i
strzelistych topól? Wchodzę w przytłumioną
zieleń szumiących drzew. Sam. Sam, jak ten
palec drwala. Dlaczego? Bo nikogo już do
niczego nie zmuszam. Tak, nie zmuszam do
niczego. Odpoczywam teraz, ponieważ
niedowidzę. Ciśnienie miażdży mi pulsujące
skronie, wzrokowe nerwy… Ja chyba niedługo
umrę tym umieraniem nieobchodzącym nikogo.
Jak się umiera w ten sposób? Otóż umiera
się po cichu albo po kryjomu. Umiera się i
już. Tak, już. To nic takiego. To nic
popularnego. To taka prosta śmierć
niekompatybilnej z życiem jednostki. Lecz…
— właśnie, co lecz? Umarłem? Żyję jeszcze?
Chyba jeszcze żyje, bo boli mnie serce.
Boli mnie tym ciągłym umieraniem. Tym
ciągłym nawarstwianiem się nicości… Żyję,
ponieważ czuję i czuję wciąż, choć już nie
powinienem przecież niczego czuć.
No i popatrz, upiłem się. Nakrzycz na mnie,
nazwymyślaj mi. Upadłem i nie mogę wstać.
Tak jakoś nie mam siły się podnieść. Ale
mam prośbę, nie nachodź mnie już więcej. Ja
już nie chcę niczego, po prostu niczego.
Tak to już jest, że niekompatybilność jest
masakrowana trybami codzienności. A to są
tryby nie do zniesienia. Wybacz, ale boli
mnie głowa od ciśnienia. Od pulsującej
nawały myśli…
Starałem się jak mogłem…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-06-30)
https://www.youtube.com/watch?v=4J8hV_8a8y0
Komentarze (4)
Mroczne, acz pociągające są Twoje opowiadania.
Też słyszę pisk w głowie, niby wszystko ok, a może
to...
O wow.
W Twoim stylu.
Mroczna i jakże pochłaniająca opowieść.
Przeczytalam...
masz przerażające wizje. (zbyt logicznie piszesz by to
było pod wpływem zamroczenia alkoholowego)