3/3.Kat i drużyna w odwiedzinach
Ostatnia część fragmentu wspomnień - rok 1975, jeden z turniejów przedolimpijskich siatkarzy
cd.
Wagner i trener obcojęzycznej reprezentacji
nakazali swoim graczom odsunąć się pod
boczne ściany sali, gdzie ci zaczęli
ponownie odbijać piłki w parach. Trochę
odetchnąłem, gdyż jeszcze przed chwilą
byłem pełen obaw, że z powodu ślizgawicy na
parkiecie trenerzy odwołają mecz.
Wiedziałem z własnego doświadczenia i
obserwacji, jak niebezpieczna jest taka
podłoga, iloma ciężkimi kontuzjami kończył
się dla siatkarza brak dobrej przyczepności
pod obuwiem sportowym. „Ale… być tak blisko
najlepszych zawodników i nie zobaczyć ich w
akcji?! Może to jedyna taka okazja w moim
życiu?” – zastanawiałem się nad tym, co
będzie dalej.
Minęło może dziesięć minut, kiedy przez
drzwi wejściowe wbiegło na salę około
dziesięciu żołnierzy, na czele z
sierżantem. Każdy z nich trzymał w ręku
szmatę, w drugim podrygujące w rytm biegu
wiadro, z którego wychlapywała się woda.
„Oho, cała drużyna wojaków została wezwana
w trybie alarmowym! Ładnie pułkownik jobami
pogonił kapitana, ten pewnie tego
sierżanta, akurat pełniącego służbę, na
końcu dostali je biedni wojacy. Zawsze na
szeregowcach skrupia się gniew
przełożonych, który narasta jak tocząca się
kula śniegowa” – przemyśliwałem
sytuację.
Żołnierze, poganiani przez podoficera,
rozstawili się w rzędzie i zaczęli ścierać
mokrymi szmatami parkiet boiska. „No to
przerwa potrwa co najmniej kwadrans, albo i
dłużej”… Usiadłem wygodnie na ławeczce,
obok kolegów. Nie mieliśmy na razie nic do
roboty.
Po chwili wrócił oficer i podszedł do
pułkownika. Ten przerwał rozmowę z sędzią,
kiwnął na podwładnego i obaj przeszli kilka
metrów w bok, stając akurat blisko mnie.
Nie musiałem nadstawiać ucha, aby dosłyszeć
ich głosy, mimo że starali się mówić dość
cicho.
– No więc? – Dowódca ponownie zagulgotał,
jakby klucha stanęła mu w gardle. Jego
twarz, nabiegła krwią, zdradzała ledwie
powstrzymywaną wściekłość. – No? –
powtórzył.
– Obywatelu pułkowniku, to sprawka
porucznika Jankowskiego. – Kapitan miał
nietęgą minę. – Miał w nocy służbę. Zerwał
drużynę młodych i kazał im wypastować i
wyfroterować cały parkiet w sali. Tak, aby
świecił się jak psu jaja.
– Czy on zwariował?! Wyślę go do liczenia
gaci w magazynie, idiotę!
– Nie zna się na sporcie. Pewnie myślał,
że, jak zawsze, w koszarach ma lśnić przed
wizytą gości. – Oficer wyraźnie próbował
tłumaczyć porucznika. – To i zrobił, jak
zawsze.
– On myśli?! Lodowisko z boiska zrobił!
Jutro ma stanąć u mnie do raportu! –
Pułkownika przed wybuchem powstrzymywała
chyba tylko obecność obcych ludzi w jego
gospodarstwie. – Idiotę ze mnie zrobił! I
to przed kim?! Ja tu międzypaństwowy
turniej robię, rozkazy z góry, wszystko ma
być na tip top, a on mnie wystawia na
pośmiewisko!
– Stało się, obywatelu pułkowniku. Może za
chwilę będą mogli już grać. Dobrze ich
ugościmy, to zapomną.
– To sam wiem. Idź, pogoń sierżanta.
Pułkownik obtarł chustką pot z karku i
czoła i wrócił do oficjeli siedzących
blisko sędziowskiego stolika. Polecenie
pogonienia sierżanta było chyba tylko
oznaką wściekłości, a nie potrzebą –
wzmiankowany i tak chodził między
żołnierzami i co chwilę sprawdzał podeszwą
buta parkiet. Tam, gdzie wyczuł jeszcze
zbytni poślizg, cofał najbliższego wojaka
do poprawy.
***
Po półgodzinie parkiet nadawał się wreszcie
do gry. Przez dwa dni mogliśmy podziwiać w
akcji najlepszych siatkarzy świata
***
Goście ze wszystkich drużyn i...
dziennikarze oraz fotoreporterzy chyba byli
zadowoleni z ugoszczenia, gdyż później, po
turnieju nigdzie nie wspominano o parkiecie
„lśniącym jak psu jaja”.
* * *
Rok później, na igrzyskach olimpijskich w
Montrealu, w drodze do finału polscy
siatkarze stoczyli wiele pięciosetowych
pojedynków, we wszystkich zwyciężając
dzięki żelaznej kondycji, którą wyrobił w
nich trener Wagner w czasie wyczerpujących
treningów, nie za darmo bowiem otrzymał
przydomek „Kat”, a drużyna nazwę
„mistrzowie piątego seta”.
Ostatni mecz, wielki finał Polska – Związek
Radziecki, oglądałem wraz z kolegami z
naszego grudziądzkiego klubu w Tucholi.
Miasto, jak co roku, organizowało
siatkarski turniej lipcowy na otwartych
boiskach. Na nocną transmisję z Montrealu
zebrali się wszyscy zawodnicy. Pokoik na
parterze z małym, czarno-białym
telewizorem, a chętnych ponad stu
młodzieńców. Pierwsi, którzy weszli do
salki, ściśnięci jak sardynki w puszce
usiedli na podłodze, a większość z dworu
oglądała przez okno.
Co się wtedy działo! Nasz wrzask w
decydujących momentach setów mało nie
rozsadzał ścian pokoiku i rozlegał się w
całej okolicy. Mecz – horror. To były
emocje i na końcu eksplozja radości i
entuzjazm, kiedy pasjonującą, znowu
pięciosetową walkę zakończyła ostatnia
akcja meczu i gwizdek sędziego.
Swoją wspaniałą grę polska reprezentacja
ukoronowała zdobyciem złotego medalu
olimpijskiego. Małą cząstkę w położenie
podwalin tego jedynego, jak dotąd, sukcesu
olimpijskiego w męskiej siatkówce
przypisaliśmy dobrej organizacji turnieju
rok wcześniej w naszym mieście.
fragment ksiażki "Czas dorosłości"
Komentarze (5)
Regiel, miło, że się asspodobało.
Mogę publicznie udostępniać tylko fragmenty...
BordoBlues, u nas nie było jak zasnąć, gdyby kogoś
nawet zmógł sen. Po drugie byliśmy już dorośli. Hałas
był niesamowity :)
PS. Kilka razy byłę na wczasach W Dziwnowie, obok
mostu zwodzonego, więc bardzo blisko. Trochę się tam
działo, kilka opowiadań z tego w książce umieściłem ;)
Pozdrawiam.
Interesująca opowieść i tylko szkoda, że ostatnia.
Miałem 10 lat. Mecz był około 3 w nocy. Dopóki nie
usnąłem na krześle, oglądałem w świetlicy na wczasach
w Dziwnówku.
Pozdrawiam :)
Kibice siatkówki, głównie młodzi kibice, będą
zachwyceni opisem sukcesu, a być może niektórych
ogarnie wściekłość, że nie mogą dzisiaj tego
powtórzyć.
I dobrze, że jest choć tyle w bibliotekach.