Dzień jak codzień
Ślepa, głucha zamętna noc
Pełna strzępów mgieł i brzasków gwiazd
umarłych
Siedzę tu zupełnie naga
Pełna dygotliwego milczenia
Przenikniętego zduszonym krzykiem trwogi
Pełna bolesnych westchnień
Szamotań i nagłych cichości
Odrętwiała z rozczarowania
Pełzającego bezlitośnie w mojej
podświadomości
Spoglądam w gładką powierzchnię lustra
Nierozeznanego odbicia
I widzę tylko marność ciała
Upośledzenie zmysłów
Paskudną bliznę przecinającą
Delikatną skórę nad piersią
I odrętwiałe oczy podkrążone z
niewyspania
Tylko straszne wołanie pustki
I rozstajów zagubionych w ciemnicy
Krwawe wrzątki rozpaczy
Buchają z serca, które jest
Niczym kadź roztopionego żelaza
Ja, strapiona i urojona
Cała zmyślona
Bezwiednie upadam na kolana
Unosząc wzrok ku wypalającej się
Z utęsknieniem świecy
- Kochałaś?
- Kochałam.
- Walczyłaś?
- Walczyłam.
- Jest obok?
- Nie, odszedł.
Egoizm i idiotyzm się szerzy. Wrrr:/ Boli mnie strapiona dusza. Zawód, rozczarowanie, złość i smutek... Czyli jednym słowem dzień jak codzień. Przywykłam już. Nienawidzę płakać.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.