Złudne nadzieje
Kiedy jeszcze młody byłem.
Często sobie o przyszłej żonie śniłem.
Najpiękniejsza być wcale nie musiała.
Byle by to „coś” w sobie dla
mnie miała.
Bogata też być nie musiała.
Wystarczy by mnie tylko kochała.
Byle by ta miłość mocna i nieustająca.
Trwała od początku aż do życia końca.
Wierzyłem, że gdy w związku będzie miłość,
prawda i zaufanie.
Wtedy nic się między nami nigdy złego nie
stanie.
I choć wiedziałem, że życie przyniesie nam
trudne wybory.
To zawsze do kompromisów będę przecież
skory.
Bo miłość wymaga poświęceń o tym
wiedziałem.
Że tą zasadę będzie wyznawać i żona tak
sobie myślałem.
Lecz te moje naiwne, szczere, młodzieńcze
ideały.
Niestety, ale z rzeczywistością i z życiem
przegrały.
Bo po kilku latach małżeństwa
zauważyłem.
Że nieszanowany i oszukiwany byłem.
Że żona dom traktuje jak hotel z
konieczności.
Że myśl o dziecku ją w kurza i złości.
A gdy jej podwójną moralność odkryłem.
Tym zaskoczony i załamany byłem.
I choć niedługo już minie prawie rok.
Jej zachowanie to dla mnie wciąż –
szok.
A moje rany wciąż krwią broczą i bolą.
Lecz wiem, że muszę pogodzić się z Bożą
wolą.
I choć tak trudne jest dla mnie
rozstanie.
To muszę powiedzieć to straszne zdanie.
Że moje małżeństwo się rozsypało.
A moje życie się zmarnowało....
Komentarze (1)
Piękny ten wiersz...
Smutny, ale taki prawdziwy.