Baborowo (odc. 15)
(następny fragment opowiadania)
Ranek był jednak zbyt zimny, by spokojnie
spać tyle czasu, co by się chciało. Na
drzewach było widać oszronione gałązki i
wilgotne liście, pomiędzy pniami unosiły
się opary porannej mgły. Nie wiadomo, czy
było już po wschodzie słońca, bo było
pochmurno i mglisto, a przy tym w lesie
panował jeszcze półmrok.
Pierwsza obudziła się matka Gosia. Lesia
była zziębnięta i trzęsła się pomimo tego,
że ją przytuliłam i nacierałam jej plecy.
Ściągnęła prawie pełny kubek swojego
pokarmu z jednej swojej piersi i wręczyła
jej, by wypiła:
-Mosz, napij się, to choć trochę się
rozgrzejesz.
Lesia uśmiechnęła się i wypiła połowę
zawartości, resztę wręczyła mnie.
-Proszę, rozgrzej się.
Rzeczywiście, smak tego płynu był niezwykły
w takiej chwili i podziałał na nas, jak
ambrozja. Gosia utoczyła drugą porcję z
drugiej piersi, trochę sama skosztowała,
resztą znów uraczyła nas. Wyciągnęła z
tobołka resztę chleba, jaki miała i zaczęła
nam odłamywać i częstować.
-Już ni mum kiełbasy, mum jeszcze troche
kaszanki. Jak chceta, to wum dum.
-Kaszanka spod Osięcin – ho, ho! Trzeba
spróbować.
Widać, że trochę się humor poprawił, jak
krew zaczęła żywiej krążyć. Przeświecające
przez poranne mgły słońce rozświetlało
nasze otoczenie i mogłyśmy się już zacząć
orientować, co gdzie jest. Wiatru nie było,
więc było cicho i spokojnie. Kaszanka
okazała się smaczna, choć Lesia niewiele
jej zjadła – nie przepadała za takimi
smakami.
Nie dalej, jak czterdzieści metrów, za
lekko już żółciejącymi drzewami,
widziałyśmy drogę.
-Mosz mape? – spytała Gosia.
-Żarty sobie chyba robisz – odpowiedziałam.
–Dobrze byłoby wiedzieć, gdzie ta droga
prowadzi i kto na niej zaraz się pojawi.
Gosia wyciągnęła coś spod kaftana. Ku
naszemu zdumieniu rozłożyła kawałek
pogniecionego papieru.
-Doł mi kawołek mapy i zaznaczył na nim,
gdzie bydzim mni-wincy po naszym skokaniu i
gdzie muma iść. To tutej – wskazała na
pomazany fragment.
-Ty, harcerka, musisz umieć czytać taką
mapę, więc chyba będzie zaraz po kłopocie –
zaśmiała się Lesia, patrząc na mnie.
-Nie znam się na niemieckich mapach, ale
warto spojrzeć.
Nazwa miejscowości była podkreślona.
-Barkendorf – ledwo odczytałam.
-To po szwabsku, a po polsku mo być
Baborowo, czy jakoś tak. Nie zapisoł mi
nazwiska tygo człowieka, co tam miszko,
jino kazoł zapamintać: Leszczyński. A
przychodzim do nigo łod Żubra.
Potem się okazało, że Gosia sprytnie nie
podała nam prawdziwych tych dwóch nazwisk,
żebyśmy w razie wpadki i przesłuchania ich
nie znały. Zaczęła się tutaj w ten sposób
nasza konspiracja.
Gosia wyciągnęła jeszcze coś ze swoich
zakamarków w ubraniu.
-Mum łod nigo nawet mój ausweis – pokazała
go, podnosząc do góry - i twój, Lesia –
podała jej - a także tyż twój, Marychna.
Doł mi je wszytkie. Chcioł za nie tysiunc
marek, a dostoł ody mnie jino pińcset.
Byłam zdumiona.
-Skąd on miał mój ausweis? Przecież go nie
było, bo trzymał go w ręku ten żołdak, co
zderzył się z niemieckim motocyklistą. Jak
mieli mój ausweis, to nie powinni mnie tu
przywieźć, bo miałam pracę u Niemca.
Lesia się zamyśliła i spróbowała
wyjaśnić.
-Nie zdziwiłabym się, gdyby to było
skutkiem tego, że starłaś się z tą gnidą,
co chciał nas zastrzelić. „Nadczłowiek”
chciał mnie ukarać i pobić, a ty, drobna
dziewczyna, tak twardo mnie broniłaś. Gdyby
nie to, to może by cię uwolnili.
-Możesz mieć rację! – potaknęłam. -Przecież
po tym wszystkim wezwali mnie na
przesłuchanie i pytali się także o mój
ausweis, a ja odpowiedziałam, w jaki sposób
mi zginął. Żandarm wtedy coś zapisał, ale
być może ten Kravitz zemścił się na mnie i
dlatego mnie tu wysłali.
-A twój dokument ktoś przedtem znalazł i
oddał na policję. Mieli go, ale nie
pokazali, bo Kravitz chciał się na tobie
zemścić – podsunęła Lesia.
-Tak, mój dokument ktoś znalazł i oddał na
policję. Zbieg okoliczności sprawił, że tu
jestem, a nie we Włocławku. Mogę zatem
spróbować tam wrócić, skoro Gosia nas stąd
zechciała wyratować – podsumowałam,
zamyślając się też nad swoim dziwnym
losem.
- Gosia wos stund nie łuratuje, jak się
same nie łuratujeta – odparła. – Pokoż no
tum swojum nogę Leśka, może trza jum
odciuńć.
Roześmiałyśmy się wszystkie, a matka Gosia
zabrała się za sprawdzanie i obmacywanie
prawej stopy mojej koleżanki, która
położyła się grzecznie, opatulona pledem.
Trwało to trochę, to badanie i sprawdzanie,
a w końcu Gosia zapowiedziała:
-Teroz łuważej, bo zaboli, a potym już nie
powinno tak mocno bolić – i wykonała trochę
gwałtowniejszy ruch tymi swoimi dłońmi, co
ratują.
Lesia lekko krzyknęła i zagryzła wargi, ale
wytrzymała. Poruszała i pokręciła stopą w
lewo i prawo, w górę i w dół, a na koniec
się uśmiechnęła.
-Trocha jeszczy boli, ale chyba już mni,
jak przedtym? – zapytała Gosia. „Pacjentka”
skinęła głową. Patrzyłam na nie z ulgą i
zapytałam:
-No to już dzisiaj będziesz mogła chyba iść
tu gdzieś na potańcówkę? Chyba ci się
należy nagroda, skoro taka jesteś
wytrzymała.
Lesia uśmiechnęła się i przesłała mi
buziaka na odległość. Gosia przyniosła
umoczoną w źródełku białą szmatkę i fachowo
obwiązała bolącą kostkę, a potem drugim
kawałkiem taśmy z grubego lnu mocno
usztywniła całą stopę od palców aż powyżej
kostki. Założyła jej kilka warstw tego
opatrunku i na koniec dała Leśce klapsa w
biodro:
-Musisz łuwożać, Lesiuchna, chodzić powoli
i nie skokać za dużo, bo jinaczy znowu cie
bydzie bolić. Jak dobrze pójdzie, to
pojutrze możesz z Marychnum tańcować.
-Dziękuję, pani doktor – odpowiedziała
wdzięczna pacjentka i dała Gosi
siarczystego buziaka.
Wróciłyśmy do spoglądania na mapę.
-Z lewej strony – wskazałam ręką w lewo –
mamy linię kolejową, bo słychać było już
trzy przejeżdżające pociągi. Skoro słychać,
to znaczy, że tory nie są daleko stąd. Tu
po prawej mamy drogę. Na razie drogę mamy
pustą –nic nie jechało od rana ani nikt nie
szedł. To by się zgadzało z mapą – tu mamy
linię kolejową z Poznania do Samter (czyli
Szamotuł), po prawej mamy las, a przez
środek lasu biegnie mało ważna droga,
równolegle do torów. Jak skakałyśmy, to
zaczynał się ten las, a potem żeśmy
błądziły w kółko przez niecałą godzinę. A
więc jesteśmy około kilometra od miejsca,
gdzie uciekłyśmy, prawie przy samej drodze,
bo ją widzimy. W nocy jak szłyśmy, to był
las liściasty, o potem tylko kawałek
iglastego. Z tego wynika, że jesteśmy mniej
więcej tutaj, bo tu jest granica na mapie
między lasem liściastym a iglastym. Od tego
miejsca zaczyna się też las po drugiej
stronie drogi, ale teraz tego nie widać, bo
jest mgła. Do tego Barkendorf jest stąd ze
dwa kilometry, najpierw prosto tą drogą, a
potem trzeba skręcić w prawo. Jak pójdziemy
w tamtą stronę, to tam dojdziemy –
wskazałam na mapę i spojrzałam na
słuchające mnie dwie dziewczyny, które aż
otworzyły usta z podziwu.
-I my mając takich harcerzy, co tak się
znają na czytaniu mapy, przegraliśmy wojnę
z Niemcami? – zapytała z udawaną powagą
Lesia. – Jak to możliwe?
Roześmiałam się i skwitowałam to krótko:
-Nie śmiej się ze mnie, Leśka, tylko
wstawaj i idziemy, skoro pani doktor kazała
ci chodzić.
-Mota racje. Trza iść, póki jest jeszcze
mgła i nikt nie zoboczy nos z dalika. Może
dlatygo jest pusto droga, bo jest mgła.
Samochody nie jadum, bo się bojum mgły, a
ludzi i rowerów nie widać, bo jest mgła.
Jak coś bydzie jechać, to usłyszym i
wskoczym na powrót z drogi do lasu.
-Co ty, Gosia, chcesz iść drogą? A jak
będzie szedł jakiś Giermaniec, to co
zrobimy? Przecież go ani nie zobaczysz, ani
nie usłyszysz – zapytałam.
-To ji racja. Co by nie godać, trzeba się
ruszyć do przodu. Zbirejta swoje klamoty,
dziewuchy, i jidzim.
Gosia stwierdziła, że jest już mniej więcej
ósma godzina i według niej za godzinę już
nie będzie mgły. Przez tą godzinę, a nawet
wcześniej, miałyśmy szansę dojść jakoś do
tej wioski.
Szłyśmy więc wśród lasu, tym razem
sosnowego, a mgła jak dotąd nie podniosła
się jeszcze. Tym razem Lesia też jakoś z
nami kuśtykała, a żeby jej ułatwić drogę –
wzięłam jej walizkę i torbę. W ten sposób
doszłyśmy na skraj lasu, a za nim, pomimo
mgły, było widać jakąś wąską drogę.
-Dalej nie ma co iść, bo nie mamy pojęcia,
kogo tam spotkamy. Trzeba usiąść gdzieś w
jakiejś dziupli i zastanowić się, co robimy
dalej – powiedziałam.
I rzeczywiście, usiadłyśmy w jakimś
zagłębieniu na wpół złożonych pledach, żeby
nie było tak zimno, i wspólnie się
zastanawiałyśmy, co zrobić dalej. Zgodnie z
propozycją Gosi – miałyśmy tu zostać, ja i
¬¬Lesia, a ona poszła dalej tą drogą „na
zwiady”. Miałyśmy na nią czekać, a ona
miała wrócić może nawet za godzinę. I tak
też się stało - Gosia poszła, myśmy
zostały, czekając na jej powrót.
Siedziałyśmy tak oparte plecami do siebie,
żeby było cieplej, a nogi też
przykryłyśmy.
Lubiłam z nią rozmawiać. Ona potrafiła być
taka serdeczna, a jednocześnie delikatna,
dyskretna i taktowna. W końcu dowiedziałam
się, że z zawodu jest nauczycielką. 1939
rok to miał być jej pierwszy w karierze rok
szkolny w roli nauczycielki małych dzieci w
szkole powszechnej. Skończyła bowiem liceum
pedagogiczne i mogła rozpocząć tę swoją
wymarzoną pracę.
-Niestety, nie było mi dane dobrze zacząć
tej mojej kariery – powiedziała. -Niemcy
zaraz po zajęciu Włocławka zabronili
praktycznie jakiejkolwiek edukacji dla
polskich dzieci. Zwabili nauczycieli z
miasta i z powiatu na rzekome spotkanie w
sprawie rozpoczęcia nauki. Odbyło się ono w
czwartek, w mojej szkole przy Słowackiego.
Ja też tam poszłam, choć przecież cała moja
praca jak dotąd to były tylko dwa pierwsze
dni września, bo potem szkoła została
zamknięta. Wszyscy wtedy weszli do auli i
czekali na rozpoczęcie spotkania. Byli
jacyś oficerowie niemieccy, byli tłumacze.
Rozpoczęcie się przeciągało, więc ludzie
rozmawiali miedzy sobą, co to z tego
będzie. Jacyś państwo obok mnie mówili, że
będzie chyba początek roku szkolnego, bo
wojna wygasła i Niemcy wprowadzą teraz
swoje nowe porządki. Za chwilę się okazało,
jakie to porządki wprowadzili mordercy w
mundurach, przedstawiciele „nadludzi”.
-Słyszałam trochę o tym, bo i z naszych
stron nie wrócili z tej niby konferencji
nasi nauczyciele. Nawet mój ksiądz prefekt
Antoni tam wtedy pojechał – wtrąciłam.
-Tak było. Nam kobietom kazali odejść.
„Raus, raus!”. Może Bóg mi wybaczy, ale ja
tak ich nienawidzę! Ich i tego ich „raus”,
„schnell”, tego „jawohl”. Poszłam na dół do
wyjścia, bo tak kazali. Mężczyzn,
wszystkich naszych kolegów, młodych i
starych, wyprowadzili przed szkołę i
ustawili w czwórki. Otoczyli ich żandarmi i
pokrzykując te swoje „schnell” zaprowadzili
do więzienia przy ulicy Karnkowskiego. Nie
zapomnę nigdy tego widoku, tej armii
kujawskich i włocławskich nauczycieli,
potraktowanych przez tych bandytów jak
najgorszych przestępców. My, kobiety,
szłyśmy całą drogę z tyłu za nimi w
milczeniu i widziałyśmy, jak ich zagnali do
środka przez bramę. Ten pochód zakończył
się nie wiadomo gdzie, bo żaden z nich
dotąd nie wrócił. Kilka razy słyszałam, że
ich wszystkich wywieźli do obozów i
pomordowali (*).
Posmutniałam, bo to wszystko było prawdą.
-Moi dwaj nauczyciele, którzy mnie uczyli w
szóstej i siódmej klasie, i ten mój ksiądz
Antoni, co mnie uczył religii, też nie
wrócili i ślad po nich zaginął –
dopowiedziałam smutno.
-Chodź, trochę pobiegamy, bo jest zimno –
zaproponowała.
Wstałyśmy, wzięłyśmy się za ręce i
zaczęłyśmy tańczyć wokół sosny. Rozbłysnęły
jej oczy, uśmiech odsłonił jej białe zęby,
po raz pierwszy widziałam ją tak radosną.
-Uważaj na swoją nogę – ostrzegłam.
-Już o niej zapomniałam! – krzyknęła i
zaczęła swój solowy taniec na trawie.
Zaczęłam jej klaskać, a ona aż się
zarumieniła z tej radości.
-Mario, jak ja kocham wolność! – krzyknęła.
– Jak ja uwielbiam takie miejsca, takie
lasy, to powietrze tutaj, to słońce i
zieleń. Kocham to wszystko, co jest tą
wspaniałą naturą i co Bóg dał nam w swojej
dobroci.
-Lesia, jaka ty jesteś piękna! Jak pięknie
wyglądasz z tym uśmiechem, z tą swoją
radością.
Momentalnie spochmurniała i ujrzałam jakiś
smutek w jej oczach. Jakby tęsknotę, co
zasłoniła tę jej radość. Znieruchomiała na
chwilę, lecz zaraz powiedziała:
-To dzięki tobie, Mario, żyję i chce mi się
żyć, mając taką przyjaciółkę i siostrę
zarazem.
Widziałam, że z trudnością powstrzymuje
łzy. Później dopiero dowiedziałam się,
dlaczego.
-Dziękuję Bogu i tobie! - dokończyła. -To
ty jesteś piękna, a ja przy tobie jestem
jak kopciuszek.
Oparła głowę na moim ramieniu. Spojrzała na
mnie z takim oddaniem, a jednocześnie ze
smutkiem. Objęłyśmy się serdecznie i za
chwilę znów wróciłyśmy do tej naszej
wesołości. Znów zaczęłyśmy jak dzieci
biegać dookoła siebie, klepiąc się,
jakbyśmy bawiły się w berka.
-A co wum tak wesoło, dziewuszki?
Najadłyśta się jakigoś zielska tutej, czy
co? – zaskrzeczała Gosia, która właśnie w
tej chwili pojawiła się dziesięć metrów od
nas.
-Wesoło mi, bo moja noga już zdrowa, a
nasza doktórka właśnie wróciła – rozłożyła
szeroko ręce Lesia i jeszcze raz
zawirowała, unosząc się jakby w tańcu na
palcach.
(*) „Po kilku dniach aresztowanych
nauczycieli wysłano do obozów
koncentracyjnych w Królewcu i Mauthausen,
gdzie wszyscy z nich zginęli. (…) Od końca
grudnia 1939r. już nic nie było wiadomo o
ich losach”; Władysław Kubiak, „Dzieje
Lubrańca”, str. 316. Wyd. Adam Marszałek,
Toruń, 2006
Komentarze (12)
Tadeusz
No to zapowiadam w takim razie, że w następnym odcinku
pojawi się bohater o takim samym imieniu, jak Twoje.
Zbieżność imion jest naprawdę przypadkowa i mam
nadzieję, że Ci to nie będzie przeszkadzało w dalszym
czytaniu mojego opowiadania. Zapraszam. Dziękuję za
czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam
W tekście jest widoczny Twój
literacki talent.
Ja Drogi Krzysztofie znam owe
czasy z autopsji i jako
siedmiolatek, straciłem Mamę,
dom rodzinny, a sam odniosłem
rany.
Pozdrawiam:}
Dorotek
Fajnie, że Ci się podoba. Zapraszam do następnych
części, już wkrótce. Dziękuję za wizytę, czytanie i
komentarz. Pozdrawiam.
niesamowita, fascynująca i wciągająca na maksa
opowieść
Madame Motylek
Tak, Gosia jest fajna i zaradna. Dziękuję za wizytę,
czytanie komentarz i serdecznie pozdrawiam.
Co te dziewczyny zrobiłyby bez Gosi?
Świetnie się czyta.
Pozdrawiam:)
Amor
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Zapraszam do czytania następnych części.
Pozdrawiam niedzielnie.
Przejmująca, historyczna opowieść.
Turkusowa Anna
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Zapraszam do dalszego czytania.
Pozdrawiam niedzielnie.
Świetna proza Januszu Krzysztofie, podziwiam.
Loka
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i miłe słowa.
Zapraszam jeszcze do następnych odcinków, za jakiś
czas.
Pozdrawiam niedzielnie.
Bardzo ciekawie piszesz.Choć nie lubię tak długich
wierszy,Twój tekst przeczytałam jednym
tchem.Pozdrawiam.