Cykl powtarza się
Niebo, przykryte stalową powłoką chmur,
spada na mnie, miażdży, grzebiąc na wieki
wieków moje nędzne fragmenty ciała. Być
może, ktoś je kiedyś przypadkowo odkryje i
przebada każdy fragment w skupieniu,
przykładając doń szkło powiększające, bądź
okular elektronowego mikroskopu…
Roziskrzone drobinki mrozu uderzają mnie w
twarz, w szeroko otwarte i załzawione oczy.
Gdziekolwiek spojrzeć, tylko płaska jak
stół równina z pojedynczymi, gołymi
krzewami. Nie słychać niczego poza jękami
smagającego mnie wichru, bowiem nie jestem
w stanie wyłowić z tego odmętu nicości ―
nawet swojego własnego oddechu…
Stał tu kiedyś dom. Stoi nadal i znowu go
nie ma. Zrównały go z ziemią buldożery
czasu. Lecz oto ― jest. Mały dom zbity ze
spróchniałych desek, z murowanym, popękanym
kominem i dwoma oknami w wypaczonych
ramach. Pomiędzy nimi przekrzywione drzwi ―
zamknięte przez wieczność. Dotykam tej
ruiny pochylonej mizerii, która nie potrafi
mnie już przed niczym osłonić… Jestem tuż
obok, w środku i dalej ― albo ― gdzieś
indziej… Doświadczam nieoczekiwanych
zrywów, jak ktoś, kto jest odtwarzany na
starej, celuloidowej taśmie filmowej…
Czyżbym, więc był świadkiem postępującej od
nowa erozji istnienia?
Siedzę na drewnianym krześle, oparty jednym
łokciem o blat pustego stołu i obserwuję w
pochyleniu szare deski podłogi. Następuję
stopą na jedną z nich ― słychać ciche
skrzypienie… Stół natomiast ― ma w
niektórych miejscach otwory po sękach. ―
Zatem proces degradacji trwa dalej…
Analizuję formę słojów i rozmaite
przebarwienia, gładząc je opuszkami palców.
Czuję pod nimi nierówności, te
mikroskopijne wzniesienia i doliny.
Odłupuję wystającą zadrę… ― Wbija mi się
nieoczekiwanie pod paznokieć, niczym
cienkie i długie ostrze sztyletu… Przeszywa
mnie iskra krótkiego spięcia, co zostawia
po sobie rwący i rozciągnięty niemal w
nieskończoność ból… Na blat stołu skapuje
ciemnoczerwona kropla krwi... W padającej
od okna smudze szarego dnia widać
połyskujące w absolutnej ciszy cząsteczki
kurzu.... ― Patrzę na to z zaciśniętymi
zębami… ― Ból ― powoli ustępuje…
Materac jest wygnieciony przez podłużną,
cielesną martwotę, bowiem umierałem na nim
wiele razy i wiele razy umrę. Jest moim
kresem istnienia i zarazem jego początkiem…
Jeszcze przed chwilą leżałem, będąc
nieboszczykiem, ale ― postanowiłem oszukać
śmierć, próbując rozruszać sztywniejące
kończyny, próchniejące kości… Nic… Patrzę w
sufit, w te szare deski i w zwisającą na
cienkim kablu żarówkę. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio świeciła. Pokrył ją kurz. Ja też
jestem zakurzony, jak przystało na
zmurszałą kłodę drewna. Falują w oknie
płachty pajęczyn, ale nie czuję
najmniejszego powiewu…
Gęstniejący coraz bardziej mrok zaczyna
wsysać materię… Męczą mnie jakieś
zniekształcone widma ludzi już dawno
umarłych i widzę gwiazdę o niepokojąco
wydłużonym kształcie… Rozciągnięta, jak
spaghetti, wpada po okręgu do centrum
doskonale czarnej otchłani… Dom trzeszczy w
posadach, pożerany stopniowo przez
szalejący wir… Wyrywane są ze zgrzytem
rzeczy… Lecę nogami do przodu w kierunku
czegoś nienazwanego, będąc już całkowicie
martwym przedmiotem… Przekraczam horyzont
zdarzeń bez możliwości powrotu, ściągany
przez potworną grawitację… Rozbijany na
pojedyncze atomy, zamieniam się ― w
kosmiczny pył.
*
Słyszę narastający hałas… Jestem w jakimś
ciemnym tunelu… Zaczynam czuć… Zaczynam
oddychać… Krew szumi mi w żyłach… I oto ―
otwiera się przede mną jakaś szczelina…
Krzyczę, jak ktoś, kto jest porażony
znienacka intensywnie jaskrawym światłem…
Chwytają mnie szpony… Ściskają… Nie ― to
nie szpony, to czyjeś ręce, które mnie
kładą na czymś miękkim i poruszającym się
rytmicznie w górę i w dół. Ktoś chce mi coś
powiedzieć, tak ― słyszę wyraźnie czyjś
szept… Jest bliżej, to znów dalej, lecz
niczego nie rozumiem, nie rozróżniam słów…
Moje serce spowalnia, synchronizując się z
sercem matki… Jestem już bezpieczny… Jestem
bezpieczny…
(Włodzimierz Zastawniak, kwiecień, 2017)
Komentarze (4)
Świetny kawałek prozy.
Witaj.
Czytam z przyjemnością, narracja, przekaz emocji,
zatrzymuje tekst, na dłużej.
Pozdrawiam serdecznie.:)
Ciekawy tekst. Pozdrawiam.
To poezja umierania. Masz wspaniałą wyobraźnię!