cz. I (Jest Jeszcze Taki...
Wysmukła, a zarazem prężna wierzba
rozchylała swe białe ramiona
jak kochanka stojąca u wrót jaworu.
Czeka swej symfonii letniego zapachu,
wpływającego w duszę
z orszakiem przybranych kwiatów.
Słońca jasne stoją wysoko,
nim wiatr przystroi je cieniem,
zdołam dotrzeć i wejść
w otwarte okiennice.
Bo tam właśnie mieszkam,
wśród rozciągłych do granic – słów
-
w dźwiękonaśladowczych barwach.
Jestem kapłanem, a czasem błaznem,
Więc Jestem.
Echa uginają się pod swoim przebywaniem
w chwili goniącej czas i w dźwiękach
uskakujących bezszelestnej ciszy.
Stoją w drżących z rozkoszy kształtach
liści oblanych klonowym słońcem.
Dotknijcie moich pni, roztoczcie
biel jedwabiu w szparach suchej kory,
w której kryje się zmęczenie lasu
i słowiański duch promiennego Swaroga.
Dzieci bzu, prastarej kochanki trawy -
ulećcie z bezruchu w koczowniczy trans
skraplających się wód płynących w nas.
Lubię gdy tak zmęczony opierasz głowę,
a mech jak purpura daje wytchnienie
wiedząc komu ma zaszczyt służyć.
Czerń skaczących niesfornie jaskółek
odbija się w tafli źrenic
patrząc na inny, zamierzchły gdzieś
wiek.
Wiem, że już nie wrócisz,
nie tego wieczoru.
Na szalach moich dłoni ważą się wymiary.
Ofiary wchodzą po schodkach piramid;
niedługo z samego szczytu na samo dno
potoczą się ich losy.
Na zachodzie wzniosą lewe ręce,
na wschodzie prawe. Łącząc się
w przesłaniu z przeszłości ku
przyszłości
dla teraźniejszości – pobudzającej
mocy
solarnego środka wysyłającego życie.
Namaszczeni olejami genialnego Deus
Artifex,
z jednej bryły wyciosani dłońmi
Boga-Rzemieślnika.
Trwamy. Naznaczeni rysami twórcy i
destrukcji.
W obrazie pana i niewolnika –
dostrzegamy siebie.
Cóż za neoklasyczne kształty –
wydumane
i dobre w całej swej hipokryzji.
Znów nadbiega! Krzepiący w żyłach krew
– upór.
Sam w sobie, sam dla siebie –
„prochem i niczem”.
I z tego stara się zrobić krok –
pokusa demiurga.
Bilans musi wyjść na zero. Co stworzysz to
zniszczysz.
Słyszysz ten ironiczny uśmiech zawieszony
między gwiazdami?
Nie, ty go nie widzisz, ni zmysłami, ni
przed oczyma duszy swoje.
Nie zgadniesz sączącej się ciszy
wszechświata.
Zaleje cię, ogarnie i zniknie.
Cały jad wsączy się w ego i zastygnie.
Zimny i stale wpatrzony w jeden punkt
jak oczy wisielca, co dokonał życia dzięki
pętli i gałęzi.
Jeszcze widać w nim niemy strach, bo nie
zdążył uciec
przed sumieniem człapiącym za nim w za
dużych butach.
Może przeważyło parę srebrników,
a może źle opowiedziany kawał.
Teraz wplótł się w poszycie trawy i w
uderzenia wiatru,
wyznaczając godziny głuchym biciem
dzwonu.
Pamięta się o was i do was idzie,
szukając sposobu na transcendencje.
Zawsze na koniec Matko, odchodzisz w
las.
Prowadząc moich licznych braci, siostry.
Zanurzacie się w drzewach i mroku
pozostawiając szelest i niedosyt liści.
Znów nie rozumiem dlaczego Byliście.
Miejsce po niej dawno wystygło,
a ja w martwym bezruchu boję się
oddychać.
I nie wiem czy moje ręce ciągle są wagą
dla dobra i zła.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.