Kubuś
Próbka prozy
Jesteś? No dobrze, dobrze, nie spiesz się
poczekaj chwilkę...
***
Dzisiaj znowu wodę na herbatę nastawiłem w
garnku... Co za zamęt. Historia zaczyna się
powtarzać podobnie jak z okularami. Po ich
założeniu wszystko zatraciło swój
dotychczasowy wymiar. Makabra myślałem, z
czasem co prawda powoli ale wróciło do
normy z tym będzie inaczej i to mnie
właśnie niepokoi. Co na to powiedział by
Kubuś gdybym tak nagle o nim zapomniał?
Nie, nie darował by mi tego na pewno...
***
Było tak jakoś przed Bożym Narodzeniem gdy
pierwszy raz przysiadł na blaszanym
parapecie. Chudziutki, piórka potargane.
Taki jesienny młodziak, nie za bardzo
jeszcze zorientowany co to się stało, że
tak z dnia na dzień zabrakło pożywienia.
Sił to w nim było tyle co u komara jesienią
albo i mniej. Okruszki chleba dziobał i
dziobał i z każdym kęsem robił się bardziej
strachliwy...
Na drugi dzień był już o świcie najadł się
i odleciał. Kiedyś gdy byłem dzieckiem
słyszałem, że dusze zmarłych niekiedy
przybierają postać zwierzęcą, czemu nie
miał by być to gołąb pomyślałem i tak już
zostało? Od tej pory to ja czekałem na
niego. Okruszki zamieniłem na ziarnka
pszenicy. Kupiłem też trochę kukurydzy ot
tak na wszelki wypadek aby mu się pszenica
nie znudziła i tak to zaczęła się ta nasza
dziwna przyjaźń. Martwiłem się o niego gdy
się spóźniał. Co prawda zdarzało mu rzadko,
ale zdarzało...
Nauczyłem go wchodzić do mieszkania przez
lufcik. On czytał w moich myślach ja w
jego, próbując przechytrzyć się nawzajem,
nie chodziło o jakąś krzywdę, ale żart,
zagranie na nosie po prostu zabawę. Nigdy
nie zdarzyło się po za tym jednym jedynym
razem abym zdążył przed jego wyjściem
zamknąć lufcik. Sąsiedzi w bloku znali nas
dobrze. Co jakiś czas któraś z sąsiadek
przynosiła coś dla mojego ulubieńca.
Któregoś razu Kubuś spóźnił się jak nigdy.
Przyleciał gdzieś tak około południa,
miałem chęć nakrzyczeć na niego. Powiedzieć
mu co o nim myślę. No ale niech no może
najpierw zje pomyślałem i zacząłem
przyglądać się mu bliżej. Najpierw co
rzuciło mi się w oczy to wyraźny brak
apetytu. Niby to łykał ale jakoś tak
niemrawo mu szło jak nigdy. Z przerażeniem
zauważyłem, że co połknął to wypadało mu
przez dziurawą szyję. Kubuś, Kubuś prosiłem
wejdź. Widać zrozumiał mnie i spełnił moje
życzenie. Wtedy to po raz pierwszy udało mi
się zamknąć właśnie lufcik i wziąć go na
ręce.
Decyzję podjąłem szybko. Pudełko po nowych
butach, kilka dziurek w przykrywce i w te
pędy do weterynarza. Po drodze spotkałem
profesorową, kilka słów co i jak i ta w
podeszłym wieku pani zobowiązuje się pokryć
wszystkie koszty leczenia, jakie by one nie
były. (Głupio się przyznać, mnie jakoś tak
się układa życie, że przędę wyjątkowo
cieniutko i ta propozycja była mi wyjątkowo
na rękę...)
U weterynarza niespodzianka, lekarz odmawia
przeprowadzenia operacji. Zszyć to mówi i
zszyję ale za życie gołąbka nie
odpowiadam
Jedynym ratunkiem zostało ZOO. Nie
namyślając się długo w tramwaj i jestem pod
bramą ogrodu. Strażnik z dyżurki telefonuje
gdzieś do lekarza, odbiera pudełko...
Mam za jakiś czas przyjść i dowiedzieć się
co i jak z Kubą. Już nie wsiadam do
tramwaju tylko pieszo z natłokiem jak
najgorszych myśli wracam do domu.
Powoli bez pośpiechu uprzątnąłem parapet
chowając ziarno i spodeczek. Kubę tego
feralnego dnia prawdopodobnie dopadł
jastrząb ale ten jakimś cudem musiał mu się
wyrwać i w krzakach przesiedzieć te kilka
godzin.
Po jakiś dwóch tygodniach od tego zdarzenia
słyszę tak jakby przez sen cichutkie
pukanie do okna. Zerwałem się na równe nogi
a tam Kubuś cały i zdrowy upomina się o
jedzenie.
Ziarno w ekspresowym tempie wylądowało na
parapecie, jeszcze woda i radości nie było
końca. Profesorowa pierwsza przyszła
popatrzeć i jej też zakręciły się łzy
szczęścia. Do wieczora już cały blok
opowiadał tylko o Kubusiu. Jaki to mądry
jak to poradził sobie z drogą powrotną.
Podobnież gołębiom aby policzyć lata trzeba
pomnożyć wszystko przez dziesięć.
Tam w górze widać czas płynie całkiem
inaczej. No bliżej nieba jak by nie było.
Przylatywał tak jeszcze dłuższy czas aż w
końcu musiałem posprzątać parapet na dobre.
Koński ząb i pszenicę oddałem
zaprzyjaźnionemu wędkarzowi...
No nic, Kuba ma już wszystko po za sobą
zostawił swój ślad ... Co będzie ze mną?
Liczy mi się co prawda rok za rok, ale
czasu ubywa w zawrotnym tempie stąd może i
ten pośpiech, to pomieszanie z poplątaniem.
Z jednej strony pośpiech a z drugiej te
ciągłe sprawdzanie dawno zamkniętych drzwi
i zakręconego kurka...
Komentarze (19)
Świetna życiowa proza, czyta się przyjemnie i z
zapartym tchem.
Wzruszona opowieścią pozdrawiam serdecznie :)
Pozwolę sobie za Panem Bodkiem :) Pozdrawiam z
podobaniem :)
Zaczynam sie przyzwyczajac do Twoich "niewierszy"...
Swietny tekst! +++
Lacze serdecznosci. :)
Piękna przyjaźń. Przeczytałam ze wzruszeniem. Masz
talent do pisania prozy i lekkie pióro. :))
Wciaga ta Twoja proza, pozdrawiam... :)
ciekawe wspomnienia a nawet opowieść
o Kubusiu...
pozdrawiam
Bardzo fajna opowieść, która czytałam z przyjemnością
:)
Miłego wieczoru :)
Twój wiersz przywołuje we mnie wspomnienie. Moja zoną
miała kiedyś kanarka, podwórkowego znajdę, którego
nazwała Kubuś. Wiązała się z nim ciekawa historia.
Przeczytałem z zaciekawieniem:)
Pozdrawiam
Marek
Uroczy, refleksyjny tekst.
wciągająca opowieść z życiową refleksją.
Zgadzam sie, jeszcze gramy...
Pozdrawiam słonecznie
Domyślam się że radości z powrotu Kubusia trudno
porównać z jakąkolwiek sytuacją.
bardzo mi się podoba,wciągająca opowieść
Pozdrawiam serdecznie
Takie to jest, ale jeszcze w zielone gramy Brachu.
szacun i głos
I znowu świetna, wciągająca opowieść.
I do tego urocza.
A tak na marginesie, to i ja mam, jak w ostatnich
wersach...
Pozdrawiam :)