Negatyw II
Nic nie mówisz… Masz rację, nie mów.
Wybrzuszają się i zapadają wilgotne, zimne
ściany. Poszerzają się i kurczą siatki
pęknięć… Pajęczyny. Pył… Jakieś pejzaże w
zakurzonych drewnianych ramach. Nadmorskie
impresje zapomnianych malarzy. Zapominanie,
nic nieznaczące utrwalone momenty na plaży.
Rybackie kutry. Mewy. Białe języki piany
oblizują odciśnięte w piasku ślady stóp.
Samotny rybak nad górskim potokiem w
słońcu, w rozłożystym cieniu drzewa.
Martwa natura. Kontrast światłocieni
(Chiaroscuro) W wiklinowym koszu, na stole,
kiście zielonych winogron. Rozrzucone,
pojedyncze na nim sztuki. Rozsypane zdjęcia
u mych stóp… Znajome… Nieznajome twarze.
Uśmiechnięte. Rozbawione. Smutne… Wszystko
tonie w oddechu nicości i opuszczenia, za
otuliną przeszłości w wyblakłych już
kolorach, bądź w kolorze sepii.
W tym nadmiarze powietrza plątanina
żeliwnych rur. Spójrz! Księżyc zawadza
wolno, niemiłosiernie wolno o półzamknięte
powieki nadciągającego snu. Spopiela się w
postępującym bezkresie. W ogromnym
milczeniu zagląda przez okna. Obserwuje i
patrzy w swojej monotonni bytu. W swoim
własnym unicestwieniu. Nie ucieknę przed
nim. Nie schowam się za kotarę, regał, mur,
ponieważ przenika niemalże każdą strukturę,
jak wszystkowidzące oko promieniowania
gamma. Wodzi za mną tym swoim spojrzeniem
pełnym nostalgii. Odchodzę – idzie za mną.
Chowam się w głębi pokoju – zawisa tuż
obok, tak że mogę go niemalże dotknąć.
Pogładzić dłonią po lodowatych morzach
melancholijnych oczu i ust.
Tajemnica światła.
Tajemnica czasu zatrzymana w księżycowej
smudze na ścianie sprzed 50 z górą laty.
Albo słonecznej, w pełni gorącego lata.
*
Jakież to dziwne i zagmatwane. Deszczowy
dzień, gdzieś w nerwowym centrum
zatłoczonego miasta. Czekając w zgiełku na
przystanku, obserwuję jak nie dojeżdżają do
mnie, lecz skręcają znienacka albo jadą
wyłącznie w przeciwnym kierunku autobusy,
tramwaje.. Jakby to były jakieś kpiące ze
mnie obce, prehistoryczne gady… Awaria
sygnalizacji świetlnej? Chaos w organizacji
ruchu? Nie. To moje życie, w którym
rozmijam się ze wszystkim, nie dopuszczając
do siebie. Gromada małych dzieci w słońcu.
Ja, w księżycu. W deszczu. I w wietrze,
który rozwiewa włosy. Łopocze na piersi
koszulą. Szarpie za rękawy. Jakbym był
negatywem, subatomową antycząstką o
odmiennym znaku ładunku elektrycznego. Może
i dobrze. Albowiem kontakt doprowadziłby
niechybnie do emisji kwantów. Do anihilacji
w potoku światła jaśniejszym niż
eksplodująca gwiazda.
Jakiś młody człowiek siedzi obok mnie na
ławce w parku i rozmawia przez smartfon z
kobietą. Musi być mądry i elokwentny,
dlatego go słucha. Używa eleganckich,
niestandardowych słów. Zresztą lubię
słuchać ładnej, gładkiej mowy. Wyławiam
wtedy nowe określenia i frazy, i staram się
je wplatać w swoje teksty. Podobnie czynił
Gustaw Mahler, tylko że on wplatał do
swoich symfonii fragmenty popularnych
ulicznych melodii, za co go nieszczególnie
cenili współcześni mu krytycy. Lecz dopiero
po jego śmierci… W moim przypadku to taka
swoista, zasłyszana mowa ulicy, szeptana,
wykrzykiwana... Ale również gra
światłocieni. Uwielbiam obserwować rozmaite
kontrasty na murach, ścianach, placach… I
zapach. Jakiś nieokreślony bliżej zapach
roślin? Życia? Perfum? Czuję to i widzę,
kiedy tylko mogę się uwolnić spod ciężaru
nocnego grobowca. Kiedy leżę na wznak…
W każdym razie młody człowiek ocenia swoje
życiowe sytuacje, sukcesy.
Najprawdopodobniej muzyk, bądź muzykolog,
gdyż odnosi się z empatią i uznaniem, do
uczestników którejś tam edycji Konkursu
Chopinowskiego. Jego narzeczona czy
kochanka musi być w nim szaleńczo zakochana
ze względu na ten jego niesamowity, wręcz
barytonowy tembr głosu. Jest piękny tą
pięknością nowego gatunku człowieka. To już
nie homo sapiens sapiens, lecz homo
pulchraensis digitalis.
*
Wracam do siebie. Do czego? Do niczego.
Obserwuję plątaninę rur w kącie pokoju. Te
odgałęzienia niczym u drzewa. Żeliwny
krwiobieg martwego domu. Wspina się z
bulgotem do sufitu. Zadzieram z podziwem
głowę… A przecież nade mną nie ma już nic.
Było, ale umarło. A teraz tkwi rozpięte na
krzyżu. Z ramionami szeroko rozwartymi jak
grób. Nade mną nic. Nic… Choć przechadza
się jeszcze czasami w tę i z powrotem,
jakimś takim powolnym krokiem umarłego.
Patrzę na sufit. Na wybrzuszenia tynku.
Brunatne zacieki. To coś tam żyje, wieczne.
Niewyobrażalne i tajemnicze. I pogardza
sobą. Żyje, będąc jednocześnie martwym.
Jest niejako w zawieszeniu. Gdzieś,
pomiędzy warstwami czasu. Pomiędzy czymś, a
czymś. Jakaś forma udręki przecząca
wszystkiemu. I nie mająca fizycznego sensu
jak w obrazach Beksińskiego.
Za oknami wiatr dmie w tył i do przodu.
Chwieje strzelistymi topolami, które
kołyszą się z trzeszczeniem kory
zasklepionej zastygłą, martwą żywicą Czyjeś
spóźnione kroki na ulicy. Kto ma przyjść?
Nie przyjdzie nikt. Jedynie szmer
przejeżdżającego po mokrym asfalcie
samochodu. Noc księżycowa. Bezksiężycowa.
Noc, w której wszystko zamienia się z
powrotem w nic.
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-01-27)
https://www.youtube.com/watch?v=imRimCkyYbo
Komentarze (3)
Super.
Pozdrawiam
wciągasz mnie w swój nietuzinkowy świat.
https://youtu.be/d0ExxPmWdRA