Pan Czterdzieści, cz.2/3
wspomnienie
cd.
Co to dla nas! Nie takie niewygody
znosiliśmy, przyzwyczajenie to druga natura
człowieka. Ważniejsze było, że czekał nas
mecz – bardziej atrakcyjne spędzenie
wolnego czasu w to pochmurne, sobotnie
popołudnie, niż w powszednie, jesienne dni.
Po drodze leniwie rozmawialiśmy, a w miarę
mijającego czasu jazdy krajobraz za oknami
szarzał, powoli szykując się do wczesnej,
grudniowej drzemki. Siedziałem z przodu w
prawym rzędzie, patrzyłem na szosę
błyszczącą w światłach reflektorów, na
podświetlany kapuśniaczek przemieszany ze
śniegiem… Drzemka mnie ogarnęła, przysnąłem
pod Łysomicami, dziesięć kilometrów przed
Toruniem.
Gwałtowne zahamowanie pojazdu rzuciło mnie
do przodu, pisk hamulców na mokrym asfalcie
i odgłos uderzenia wwiercił się w uszy,
momentalnie budząc z krótkiego snu. Nabyty
pęd własnego ciała wyrzucił je do przodu.
Nie „jak z katapulty”, gdyż założonej
maksymalnej prędkości jazdy Pan
Czterdziestka nie przekraczał.
Wystarczająco jednak szybko, abym nagle
znalazł się bliżej przedniej szyby, a dalej
od siedziska, na którym przed ułamkiem
sekundy jeszcze drzemałem. Odruchowo
wyciągnąłem przed siebie ręce, co uchroniło
mnie przed sprawdzeniem własną głową
wytrzymałości tej szyby. Moje ramiona
spełniły pokładane w nich nadzieje –
zadziałały jak sprężyny w zderzakach,
wyhamowały ciało; wytrzymało na szczęście i
okno samochodu.
Zdążyłem spaść… może nie jak kot na cztery
łapy, ale na dwie nogi. Uderzenie kolanem w
wewnętrzną osłonę maski auta nie było zbyt
wielką zapłatą za uratowanie głowy. W tym
samym momencie przed moimi oczyma mignęły
za przednią szybą końskie kopyta skierowane
ku niebu. Kie licho?! Śnię jeszcze, stoję
na rękach, czy mam omamy?!
Sekundę później usłyszałem łomot i kwik
konia. Jednocześnie na maskę naszego auta
spadło „z nieba” koło, uderzyło z hukiem o
blachę i stoczyło się na ziemię. Co znów?!
Nie zdążyłem się przyjrzeć, zbyt krótko to
trwało, nie całkiem jeszcze też świadomie
funkcjonowałem. Koło od samochodu? Czyje?
Nasze? Co się stało? Wypadek? Mamy
kraksę!
W jednej chwili w środku auta rozległy się
nasze krzyki:
– Cholera!
– Co się stało?!
– O kurde!
– Walnęliśmy!
– Co jest?!
– Cicho! – przez powstały rwetes przebił
się zaniepokojony głos naszego trenera
Witka Martko. – Wszyscy cali?
– W porządku – odpowiedział jeden z
kolegów, Zbyszek.
– Nic mi nie jest. – To Włodek podnosił się
z podłogi w tyle osinobusu.
– Ja też żyję.
– U mnie też gra.
– Walnąłem kolanem, ale to nic. Rusza się.
– To ja zgłosiłem małe stłuczenie.
– Dobra, to później – trochę już uspokojony
skwitował trener. – Zobaczmy, co się
stało.
Otworzył drzwi pojazdu i pierwszy wyszedł
na zewnątrz. Po kolei i my opuściliśmy jego
dość ciepłe wnętrze. Na dworze było ciemno,
nadal siąpił deszczyk przemieszany z
płatkami śniegu, zacinał nieprzyjemnie
wiatr. Zimne, grudniowe powietrze dobudziło
mnie już całkowicie. Staliśmy na mokrej
szosie, którą z przodu oświetlały
reflektory naszego lublina, ledwie
rozświetlając poświatą pobrzeża drogi.Przed
maską samochodu tarasował przejazd wóz
konny, bez lewego tylnego koła, przechylony
i oparty osią o asfalt. Przyczyna zderzenia
nie była trudna do odgadnięcia.
Wóz musiał wyjechać z bocznej polnej
ścieżki prosto na szosę. Nie miał żadnego
oświetlenia ani nawet światełek
odblaskowych. Pojawił się jak duch,
próbując w ciemności przejechać na drugą
stronę drogi. Ale gdzie jest koń? I
woźnica?!
Rozejrzałem się. Zagadka od razu się
wyjaśniła – po drugiej stronie drogi
człapało nieszczęsne zwierzę, kiwając się
na boki jak pijane. To jego nogi przed
szybą lublina widocznie zauważyłem w
pierwszej sekundzie gwałtownej pobudki.
Musiało porządnie oberwać, aż go obróciło w
powietrzu; widziałem przecież kopyta u
góry. Żyło jednak. Zaraz… a gdzie jest
woźnica?!
– Gdzie jest woźnica?! – powtórzyłem
głośno, krzycząc do pozostałych.
Rozejrzeliśmy się szybko – nie było go na
wozie ani obok niego; na szczęście nie
leżał też pod kołami naszego samochodu. Ale
gdzie on jest? Chyba koń nie ciągnął wozu
bez właściciela? Chociaż… nie takie rzeczy
po wsiach się zdarzały…
Odgłos głośnego czknięcia doszedł nas z
drugiej strony szosy. A jest, odnalazł się!
Właśnie próbował podnieść się z błotnistego
pola, kilka metrów od drogi. Jak on tam się
przeniósł? Podbiegliśmy do niego hurmem. Od
razu zauważyłem ślad wyryty w błocie,
wyjaśniający zagadkę jego dziwnego
przemieszczenia się w przestrzeni – mimo
uderzenia przez samochód koń podniósł się i
pobiegł na drugą stronę szosy, a woźnica
pewnie nie zdążył od razu wypuścić lejcy z
rąk. Zwierzę widocznie przeciągnęło go
trochę po ziemi.
– Żyje pan? Nic się panu nie stało? Pomóc?
– zaczęliśmy się przekrzykiwać. Nie
odpowiedział. Chwyciłem go pod ramię,
kolega chwycił pod drugie. O rany, jaki
ciężki… wyślizgnął się nam i z głośnym
klaśnięciem chlupnął w małą kałużę błota.
Jednak nie tyle był ciężki, ile bardzo
słabowity na ciele, a zwłaszcza miękki w
nogach. Do tego miał rozpiętą kurtkę –
wysunął się z niej, a ja z kolegą
trzymaliśmy teraz w dłoniach tylko jej
puste rękawy.
Chwyciliśmy go ponownie pod ramiona. Fuuj!
Zapach, bijący od chłopa, wyjaśniał od razu
przyczynę i okoliczności zdarzenia. Nie był
to tylko zapaszek dawno niemytego ciała.
Nie była też wyłącznie swojska woń
naturalnych nawozów stosowanych na wsi od
setek lat. To znany odór nieprzetrawionego
jeszcze alkoholu wydobywał się z jego
żołądka przez gardziołko, powodując u nas,
przypadkowych wąchaczy, mimowolny odruch
odwrócenia głów i wstrzymania oddechu. Ale
śmierdzi!
Śmierdzi, nie śmierdzi, jednak to człowiek.
Mocno go przytrzymywaliśmy, gdyż własne
jego nogi nie chciały go słuchać,
rozjeżdżały się w gumiakach we wszystkie
strony na błocie. Mrugał oczkami, wyraźnie
nie wiedząc, co się z nim dzieje. Trudno,
aby coś rozumiał, był spity do imentu.
Pewnie przysnął na koźle wozu i dopiero
teraz próbował otworzyć oczy na zimny,
nocny, ale boży świat.
– Hej, słyszy mnie pan? Boli coś pana? – to
nasz trener próbował porozumieć się z
woźnicą.
– Yyp, yyp – wydobyło się w odpowiedzi. Nie
była zbyt zrozumiała werbalnie, ale
potwierdziła najważniejsze – woźnica na
pewno żył. Nie jęczał, tylko czkał,
mogliśmy więc przyjąć, że jego ciało nie
poniosło zbytniego uszczerbku na zdrowiu.
Był potwierdzeniem prawdy znanej od dawien
dawna – trzeźwy człowiek, który stoczy się
ze schodów, w czasie upadku odruchowo
usztywnia się i w większości złamie jedną
lub więcej kości. Natomiast
„zneutralizowany” odpowiednio dużą dawką
alkoholu toczy się miękko jak worek
kartofli. Potłucze się najwyżej, ale kości
jego przeważnie przetrwają w całości.
Podobnie musiało się stać z naszym
woźnicą.
* * *
cdn.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.