Per fas et nefas (OSTATNI fragment)
III. Usiłowanie
Trzecia, najgłębsza ciemność jest puszysta
i przytulna, można się nią okryć. I będzie
ciepło. I stanie się światłość, ale tylko
jeden promyczek.
Jestem o krok od powtórnej Iluminacji. Być
może nawet jej nie doświadczę, odbędzie się
to gładko i niejako za moimi plecami,
prześlizgnie się, niczym stumetrowy wąż, a
ja nie spostrzegę, że to już.
Klik! - naciska się wielki guzik z pierwszą
literą imienia. Diabelskie bracie tańcują w
za światach, bo oto zaraz zjawi się kolejna
duszyczka.
Macham na pożegnanie rodzicom, dziadkom,
żegnam nienarodzonych braci i siostry.
Smoki, czarownice, bawidamków, nosicieli
trumien i zbyt ciężkich głów - również
pozdrawiam.
I, oczywiście - składającą się z paru moich
byłych partnerek, najdoskonalszą Ciebie.
Pozdrawiam przez szkło i metal, plastikowe
klawisze maszyny, na której napisałbym
niejedno, gdybym tylko ją miał; przez
kamień i promyk - dwa minerały wypełniające
nasze wspólne kosmosy.
A teraz, gdy przestałaś być potrzebna,
rzucam tobą o najbliższą brzozę, topię w
rowie, albo wysyłam na Saturna, byś
przeżyła płomienny romans z jakimś
zaginionym kosmonautą, biedakiem z Sojuza
388, który zgubił się w przestrzeni
kosmicznej, ale kacapy do dziś ukrywają, że
takie wydarzenie w ogóle miało miejsce.
Mogę zrobić ci najgorsze świństwo, na
przykład doszyć głowę psa do twojej własnej
- i będziesz szczekać w dwójnasób,
polifonicznie. Po wsi rozniesie się szczek
piętrowy, bliźniaczy.
Albo wyrwę ci język i wszyję w to miejsce
mackę ośmiornicy. A zamiast oczu wprawię
wałki, tryby, rolki od kultowego Underwooda
5, typ gabinetowy.
Obaliłem rządy, Marxów, Kim Dzong Unów,
liczy się jedynie mój obłąkańczy rechot i
Bóg mi świadkiem, że będzie się on
rozchodził po wszystkich krainach tej
bajki.
Żółta łódź przetacza się przez żyły, komuś
w płuco wbija się peryskop. Nosiciel
śmierci podwodnej idzie na cmentarz, w
miejsce, gdzie uroczo rozkładają się jego
rodzice. I zwraca ja, tak po prostu
wyrzyguje.
Cokolwiek było w moim małym bohaterze -
męczenniku, złego, obrazoburczego, grzeszki
z tego, czy innego dzieciństwa, cały ten
szlam wsiąka w ziemię, kruszy pomniki.
Myślicie, że jakikolwiek kwiat wyrośnie na
spalonej, czarnej glebie, którą zalało
toksyczne rozlewisko? Obawiam się, że nie
ma szans. Czasami miejsca po nas pozostają
skażone na długie lata, naznaczamy je
ornamentami linii papilarnych, krojem
czcionki. Kłębią się tam frazy, smutne i
blade, na granicy zaniku, wyrastają białe
plamy na zdjęciach.
Nie należy bać się owych krain
posamobójczych, co więcej - powinniśmy
szukać ich w sobie, dążyć do jak
najgłębszego poznania ich, obłaskawienia.
Nie łapiesz o czym mówię, moja mała łódko,
żółta toksyno nierozpuszczalna w żadnym ze
znanych płynów. Nawet sama nie wiesz, czym
jesteś.
Ględzę do ciebie, znaczy - mam do kogo i o
coś pewnie mi chodzi; próbujesz podążać za
tokiem moich myśli, zastanawiasz się, jaki
przybrać kształt, by jak najwierniej
odwzorować mój zamysł.
Śmierć, matka, była dziewczyna? A może
ostateczne niepogodzenie się z życiem, lub
wręcz pogarda dla niego?
Szukasz formy, coraz rozpaczliwej, a ja
stoję z boku, zaciemniam twój obraz,
bredzę, mylę trop. Już nie da się rozplątać
wątków, powstałaś, żółta drzazgo podwodna,
zamknięta w niedookreślonej, efemerycznej
skrzyni. Przelewasz się wraz z nią,
rozpaczliwie próbujesz wyjść. Irytujesz
się, bo przecież o coś musi mi chodzić,
istnieje zamysł.
No dobrze już, dobrze, uchylę rąbka
tajemnicy: część ciebie jest moją,
irracjonalną - jak powiedzieliby niektórzy,
co rozsądniejsi głupcy - potrzebą
zgładzenia siebie, instynktem
autodestrukcyjnym, który wziął się nie
wiadomo skąd i po co, zleciał pewnego dnia,
jak gwiazda zaranna, wieczorny motyl,
kometa zbłąkana tu, na wiosze, kometa
zgubiona przez jakiegoś Nosiciela, bo
przyznacie - ktoś musi obsiewać nieba nad
nami.
Albo jak wyjątkowo upierdliwa mucha, lub
komar. Przyleciało to - to i wgryzło się
człowiekowi w głowę, zliczyło myśli i gdy z
owego remanentu wyszło, że wszystkie, co do
jednej nadają się do utylizacji - zastąpiło
je własnymi. A właściwie jedną, choć
wielopoziomowa, jak parking pełen
nierokujących naprawy rzęchów, które
przyjeżdżają tam, by dokonać żywota. I
jestem ciebie pełen, aż po dziurki w nosie,
po cebulki włosów, cebulki serca, z których
dałoby się wyhodować parę kolejnych
pikaw.
Chcesz, moje maleńkie zło, żółtko pełne
jadu, bym się zatrzymał, wrócił do domu?
Otwieram drzwi stodoły opuszczonego
gospodarstwa X...-wskich. Chwilę później
wychodzę z linką holowniczą (swoich nie
widziałem na oczy, odkąd ojciec pochował,
wiedząc co zamiaruję; kupiłbym nową, w
końcu nie majątek, ale po co? ta jest za
darmo i nie sparciała, zdrowy sznur,
utrzymałby sumowca).
I jestem w obórce, a raczej chliwie, jak
gwarowo mawia się w moich stronach.
Stojąc na zaschniętym od lat oborniku wiążę
pętlę do przedwiecznej belki. Naprawdę,
tyciuśkie zło, liczysz, że zrejteruję w
ostatniej chwili? Naiwniuśkie jesteś. Mogę
opowiedzieć ci historyjkę? W końcu, nim się
zbiorę w sobie, mi nie trochę czasu.
Słuchaj: było sobie mikropaństewko.
Mniejsza o nazwę, i tak ci nic nie powie.
Nazwijmy je Polska II, może być? Okej,
Polska IV, model 4.0, dopracowany niemalże
do perfekcji.
Założono enklawę. Burmistrz miasta -
nosiciela wyraził zgodę na odżarcie,
odgryzienie fragmentu dzielnicy, dajmy na
to Octu (skoro w Gdańsku może być Oliwa, to
czemu w arcyfikcyjnym mieście nie miałyby
istnieć dzielnice Keczup, Musztarda,
Majonez?).
Powstały grodzenia, zasieki z drutem
kolczastym, fosy. Czwarta Rzeczpospolita,
będąca w brzuchu Trzeciej niczym niestrawny
Jonasz, obwarowała się. Mówiono nawet, że
złamanie zakazu opuszczania mikropaństewka,
podobnie jak nielegalne przekroczenie
granicy, czy sama taka próba, groziły
niechybną śmiercią, rozstrzelaniem przez
strażników tępo gapiących się w budek
wartowniczych.
Szybko zbudowano tyleż okazały, co ponury
budynek bramny.
Jedyną zasadą, jaka oficjalnie panowała w
RP - bis było „Żadnych religii”. Na wzór
sowiecki ojcowie założyciele (aż tak
naiwni, czy zwyczajnie wyrachowani?)
planowali stworzyć kraj bez bogów.
Nie powiem, na początku było wręcz
sielankowo: wszelkiej maści ateiści,
lewicowcy, wolnomyśliciele, antyfaszyści,
punki, anarchiści, najprzeróżniejsze
freaki, hipsterzy zwabieni wizją krainy
artystów, autentycznie chcący stworzyć ateo
- enklawę, masowo osiedlali się za
drutami.
Zanim uzyskali obywatelstwo, poddawani
byli, rzecz jasna, szczegółowej
weryfikacji. Żaden przebrzydły dewota miał
się nie prześlizgnąć. Bolszewicy XXI wieku
z całą starannością, skrupulatnie odławiali
„kretów” chcących dostać się do interioru,
by siać ferment, prowadzić agitację.
Pewnego dnia uroczyście otwarto kraj
(sic!). Godło i hymn, granice i przywódca
uzyskały uznanie państwa - matki. Poza II
RP nie zrobił tego nikt inny, nawet
Seeland.
Nowy Wspaniały Mikroświat niedługo był oazą
szczęścia, tolerancji. Rajek na Ziemi
mutował, powoli przeobrażał się w Piekło.
Dzień po dniu, konsekwentnie, z anarchii -
w tyranię.
Nie minął rok, jak policja antyreligijna na
rynku ścięła dwóch Świadków Jehowy, którzy
popełnili najstraszniejszą ze zbrodni:
rozdawali Strażnicę i Przebudźcie się -
zakazane, nieprawomyślne czasopisma.
Doszło do wynaturzeń jak u Ruskich,
zapanował strach, ludzie znikali w
milczeniu, Na ich miejsce pojawiali się
inni, nieświadomi osiedleńcy. Ci szybko
orientowali się, że są w paszczy lwa. Ale
nie było już odwrotu, raz zamknięte za
człowiekiem bramy nie otwierały się już
nigdy, zostawał on wciągnięty w tryby
niepobożnej machiny i przez nią zmiażdżony.
Zwłok oczywiście nie wydawano pozostałej za
murem rodzinie, ciała były grzebane gdzie
się dało, nawet na przyszkolnym boisku.
Rewolucja w sercu obozu rewolucjonistów
pożerała swoje dzieci i wnuki. Wyrzygiwała
gorącą papkę.
Nie wiedzieć kiedy przerażenie, suma
wszystkich strachów (wiem, jest horror o
takim tytule) była tak silna, ze zaczęła
przeobrażać się w materię. Za sprawą
niepoznanej jeszcze reakcji chemicznej
myśli mieszkańców stawały się potworem.
Rósł on, krystalizował się z łez, krwi,
drżenia rąk, z każdej nieprzespanej nocy,
siniaka, palca obciętego przez siepaczy
ateo - szariatu.
Decydenci oczywiście nie dostrzegali, że w
powietrzu tworzy się bestia, jak wszyscy
rządzący na świecie byli na to zbyt mali i
ślepi, za bardzo skupieni na władzy i
utrzymaniu się na stołku.
Nawet dyktator, pełniący funkcję wiecznego
prezydenta Y. (nazwisko nic wam nie powie),
choć codziennie patrzył na państewko -
dzielnicę z okna najwyższego budynku, nie
widział zagrożenia.
A to rosło, karmione obficie owocami
terroru, łuski kamieniały od strachu i bólu
niewinnie rozstrzeliwanych obywateli
(najwyższy wymiar kary można było otrzymać
nawet za powiedzenie „o Jezu”).
Wreszcie, gdy nastąpił przesyt,
przekarmione zwierzę, którego cielsko
wylewało się daleko poza zasieki Polski -
bis, zaczęło ziać ogniem. Ale bezbolesnym,
nie mogącym nikogo poparzyć, ani niczego
spalić; ogniem zimnym i błyszczącym.
Ludzie wychodzili na ulice by obserwować,
jak na niebie wyrastają zorze, tańczą
świetliste arlekiny.
Na rzęsach i brwiach mieszkańców osiadały
krople tęczy. Do pustych niebios wznoszono
ramiona i okrzyki. Zdarzał się, na oczach
ustach i w myślach cud powszechnego
nawrócenia. Rozlała się religijna maź.
Zamordystyczni policjanci porzucali broń,
urzędnicy darli teczki osób podejrzanych o
praktykowanie zabobonów. Aparat represji
przestawał istnieć. W ciągu paru chwil
przenicowane miasto zaczęło tętnić
śpiewami, tysiące gardeł opiewało to czy
inne bóstwo. Dało się słyszeć kolędy i
pastorałki, gospel, chrześcijańskiego
rocka, nawet unblack metal; pieśni greckie,
hinduskie; krzyczano po arabsku i persku;
oszalali z ekscytacji ludzie deklarowali
głęboką wiarę, przepraszali swe bóstwa.
Następnie zaczęli się biczować, świadomi
powagi przestępstwa, ciężaru gatunkowego
niewiary. Tu nie wystarczyło zwykłe
porwanie na sobie ubrania, ogolenie głowy i
posypanie jej popiołem; na nic zdałyby się
spowiedzi, posty, medytacje. Winę win
należało zmazać możliwie największym
wyrzeczeniem.
Po miastopaństwie ciągnęły więc, w tę i z
powrotem, krwawe procesje zawodzących
masochistów.
Z czasem autoagresorzy uznali, że i tego
nie dość, założenie komuny, ba - państwa
bezbożników jest zbrodnią, jaką może zmazać
wyłącznie poświęcenie się w pełni,
boleśnie, oddanie ciała i ducha na ołtarzu,
ofiara całopalna.
Pospiesznie rozebrano blaszane domy,
urzędy, usypano z nich gruzo - ołtarz i
stos w jednym.
Kapłan, do niedawna słynny profesor
nadzwyczajny, wykładowca i propagator
niewiary, Ryszard Dawkińczuk, podpalił
oblany benzyną tłum.
Buchnął ogień, w powietrze wzbiły się
czarne obłoki - symbol wiernopoddańczej
miłości, uczucia synkretycznego, połączenia
fanatyzmu, zaślepienia z amokiem.
Nie pachniało różami.
Neofici płonęli w milczeniu, zwarci w
ciasne kordony. Jeden po drugim, z
uśmiechem na ustach. W makabrycznym obrazie
było coś pięknego. Mistyka pasyjna. Wiara
dantejska zapamiętale pożerała wyznawców.
Jakakolwiek jednostka straży pożarnej czy
policji nie zjawiła się na miejscu, by
choćby dogasić resztki nieszczęśników,
sporządzić protokół. Mieszkańcy okolicznych
miast dopiero trzy i pół roku od tragedii
sforsowali zasieki, przekroczyli mury
straconego miasta. Nie żałowano fanatyków,
do dziś nie ma pomnika, czy choćby tablicy
upamiętniającej śmierć kilkuset, bądź
więcej osób.
Dzielnica została na powrót przyłączona do
miasta, kraiczek Polska IV rozpłynął się w
głębi map.
Potwór tymczasem wyiskrzył się zupełnie,
zmalał kilkunastokrotnie i zlazł z nieba
jako cherlawy urzędniczyna z teczuszką pod
pachą. Obecnie pracuje w ratuszu i
niechętnie wraca do wydarzenia sprzed lat.
Koniec - uśmiecham się w myślach.
Ech, gdybym miał więcej czasu - spisałbym
tę historyjeczkę Underwoodzie 5 typ
gabinetowy. Widziałem ostatnio taką maszynę
na allegro. Można by, choć to straszna
profanacja, pomalować w psychodeliczne
kolory, stworzyć misz - masz zygzaków i
kwiatów, iskier i plam.
Byłaby niczym auto Janis Joplin, machina -
gilotyna, idealna do napisania na niej
listu pożegnalnego, oczywiście będąc na
kwasie, na wszelkich możliwych prochach.
A potem poszłoby się czystą i wyraźną Drogą
ku największemu tripowi i zarazem
największej trzeźwości.
Najlepsze historie kleci się w miejscach
packudnych jak to: w murszejącym chlewiku z
pętlą na szyi. Za chwilkę każda bajka
zmieni się w grudkę piasku, albo ciemność.
Nie będzie głazów, ani promyków.
Uwaga... - biorę głęboki wdech. Sznur
uciska gardło.
I zaraz zginam się wpół ze śmiechu, bowiem
wyobraziłem sobie niewidomego mężczyznę,
któremu pies - przewodnik czyta książki i
gazety. Dobre.
No, to teraz na poważnie.
- Karol Wojtyła i Charles Bukowski urodzili
się w tym samym roku, wiedziałeś? Opowiedz
się po jednej ze stron, wybierz postać,
którą będziesz grał. Uniplayerzy od dawna
siedzą za pulpitami. Wszyscy czekamy na
ciebie. No, czemu się ociągasz? - szepcze
żółta, blaszana anielica stróżka.
Odpędzam ją. Nie pomaga. Niewiele mam w
zasięgu ręki, w końcu to chliwa, nie
warsztat.
Nie złażąc z pętli, z mozołem odrywam kawał
dechy. Zagrody się chwieją. Cały budyneczek
się kołysze. Kurde, zaraz nie będę musiał
nic sobie robić, wystarczy poczekać i
szarpnąć tak parę razy, a zginę w
katastrofie budowlanej.
- Widzę, że się zdecydowałeś. Co - już
meblujesz własne muzeum? Po co ci ta
maszyna? Byłeś nikim i odchodzisz jak nikt,
zdychasz niczym kundel, zapchlony,
wiejski... - szczerzy kły Ten Drugi. Moment
później dostaje plaskacza w kudłaty pysk.
I rozwiewają się, niebożęta.
No, pożartowało się, pozmyślało, teraz nie
ma co zwlekać. Do dzieła.
Przygotowuję się do skoku. Za chwilę znajdę
się w bezbrzeżnym Legolandzie.
Raz...
Obórka to w istocie katedra. Nie jest
pokryta dachówką, lecz ksieżycami. Wirują,
tańczą po dachu, wprawione w ruch przez
zabiedzonego urzędasa. To on obsiewa czerń
gwiazdami; sprawia, że na Antarktydzie i
Archipelagach Ciszy spadają komety.
Człowiek - deszcz, wielki szaman
sprowadzający ognisty grad. To ja. Tak
jakby.
Dwa...
Moja Droga jest pełna mleka. Mam uczulenie
na laktozę. Pochylam się nad cieknącym
zdrojem i zastanawiam się, czy to dobrze,
czy źle.
Trzy...
Czuję, jak ze strachu siwieją włosy.
Każdemu. I rosną, wiją się po karkach.
Tworzą poezje. „Poduszka z twoich włosów” -
najnowszy tomik zmarłego w tym roku
śmiercią samobójczą Z. (nazwisko wam nic
nie powie) już do nabycia w wybranych
empikach. Ceny co prawda jeszcze nie
ustalono, ale z pewnością nie będzie
wygórowana: kosz jabłek, świeca bez knota,
albo pony kamień. Na pewno się dogadamy.
Autor, drodzy państwo, skoczył niefortunnie
na główkę. I ją stracił pod wpływem
wstrząsu. Nawet nie musiała stykać się z
ziemią; fikoł wykonany przez mężczyznę był
tak gwałtowny, że nie można było nic
zrobić. Gdyby nawet sam profesor Religa
zajmował się kręgarstwem - niewiele by
pomógł.
I tak turla się po świecie, w powietrzu,
baniak naszego autora. Wyłysiał przy tym
strasznie, jak mawiają górale: „najszybciej
starzeje się człowiek po śmierci”.
Wczoraj na przykład głowę widziano w
Sydney. Jacyś żartownisie zatknęli ją na
szczycie żagla ikonicznej opery. Próbowano
ją złapać, rozciągano sieci, wynajęto
kilkunastu rakarzy, a gdy to nic nie
pomogło - poproszono o pomoc myśliwych z
okolicznego koła łowieckiego.
Pozostał jedynie odstrzał. Trzeba
zaprowadzić porządek, nie może się przecież
tak turlać samopas i rozsiewać myśli.
Jeszcze powie za dużo, nieopatrznie zdradzi
tajemnicę państwową - i konflikt nuklearny
gotowy.
Chodzą słuchy, że planuje się w tej sprawie
zwołać Konwent Seniorów.
Na szczycie Unii obradują, konferencja za
konferencją: „Głowa a sprawa polska”,
„Wpływ głowy na geopolitykę - prawda czy
mit?".
CZtery... - szepczę nadprogramową liczbę.
Śmierć powinna być pełna, do pary. Trójka
jest kulawa, utyka na jedną nogę.
I pcham przed siebie wielki ciężar, rzucam
się w jasną, szumującą toń.
Wiecie jakie to uczucie - topić się w
butelce szampana? Właśnie takie. I znów,
licho wie czemu, przebiega mi przez (sic!)
głowę myśl o włosach. Olbrzymich, włosach -
gigantach, o hiperfryzurze.
Żeby tak związać je w miotłę, po czym
wprawić w ruch, jak dziecięcego bączka. I
by frunęła przez Ziemię, ścierając na pył
wszystko, co napotka na swojej drodze.
By nie było przed nią, niezniszczalną i
śmiercionośną, ucieczki.
A gdy już starłaby cały glob, sprawiła, że
stałby się jedynie kupką piachu - leciałaby
dalej, w kosmos. I tak bez ustanku, aż nie
pozostałoby nic, prócz prochu.
Potem wzięłaby się za czas. Tu byłoby wiele
do roztarcia. Ale miałaby czas. By go
sprowadzić do parteru i zniszczyć.
Potem, gdy wszelkie mierzalne wielkości,
jednostki, długość, szerokość, ciężar i
prędkość przestałyby istnieć, wymiotłaby
olbrzymie hałdy piachu w nozdrza Bogu.
Jakiś chyba istnieje, rzeczywistość nie
może być tak durna sama z siebie. I
rozkichałby się stwórca, niczym po tabace.
Idę tunelem. Przez tunel. Gardziel
spalonego smoka, który wyrzygał wszystkie
gwiazdy i został zdegradowany do roli
pomocy biurowej.
Siedzi, ciura, w szarym kącie i klepie na
starej maszynie nikomu niepotrzebne
raporty, makulator jeden.
Prowadzi mnie stary pies. Wiem, że ma na
imię Janajew, albo Władimirowicz. Z pyska
śmierdzi mu gorzałą. Mądra bestia, potrafi
czytać gazety, nawet wspak.
I shot the cherry - nucę cichutko.
Rozgniotłem wisienkę z błota. Jeszcze, nie
daj panie, ktoś zrobiłby z niej dżem i
wymiotował potem przez pół dnia.
Podchodzimy do grupki ludzi. Pełen przekrój
ras, wieku, płci: od białych blondynów,
przez tajskie dziweczki, skończywszy na
czarniejszych od smoły, podstarzałych
transwestytach.
- Pięknie ci się udała opowieść. Wyrabiasz
się, synku - mówi nobliwy pan w beżowym
garniturze.
- Musisz być dzielny, nie płacz - obejmuje
mnie jakaś matrona.
- Nie mam zamiaru! - obruszam się. Aha -
więc mogę mówić, nie jest tak źle!
- Jakby ci to powiedzieć... ale obiecaj, że
zniesiesz to jak duży chłopiec, po męsku.
- Co do kur... - mnę w ustach szpetne
słowo.
- Twoi rodzice już nie wrócą. Żółta łódź,
którą płynęli... no wiesz... rozbiła się o
skały. Cała załoga...
- Nie wiem, o czym ty bredzisz, człowieku.
O - tyle mnie to obchodzi - wykonuję gest
Kozakiewicza.
- Będzie ci ciężko, straciłeś tatę, mamę,
nie masz się gdzie podziać. Może idź
zapytaj sióstr Urszulanek, prowadzą tu
niedaleko ośrodek.
- A ty - chyba psychiatrę. Wiesz, ile mam
lat?
Odpowiada mi rechot.
- Za mało, by silić się na choćby próbę
poszukiwania odpowiedzi? Zadałeś w ciemność
zbyt wiele ważkich pytań. Zamiast mądrości
usłyszałeś tylko krzyk.
- Dobra - kim jesteście - diabły,
anioły?
- Ani jedni, ani drudzy. My to tylko
wędrowna trupa cyrkowa. Połykacze ognia,
sztukmistrze, kuglarze.
- Pieprzysz, nie ma formy pośredniej.
- Tam spytaj, może ci lepiej objaśnią. Na
nas już czas. I pamiętaj - nie idź w prawo.
Tam za lasem było kiedyś państwo. Albo
kolonia karna, mniejsza o to. I wszyscy
się, bracie, spalili. W dodatku bez powodu!
- siwy wariat teatralnym gestem łapie się
za głowę.
I odchodzą, barwni cudacy, ze śpiewem na
ustach. Kołyszą się przy tym, jakby
tańczyli tarantellę.
- Psst, młody - cho no - konspiracyjnie
szepcze łysawy jegomość. Szelmowska gęba,
nic dobrego.
- Zoba, jaka fajna, Royal Quiet Deluxe
typewriter, sam Fleming napisał na niej
Dżejmsa Bonda - krętaczyk wyjmuje zza
pazuchy błyszczącą maszynę do pisania.
- Ta, Fleming, jasne. Dekomplet, połowy
klawiszy brakuje i widać, że na chama
przejechane złotolem. Nie ze mną te numery
- orientuję się, że mówię jak na starych
filmach.
Kanciarz patrzy spod byka, jakby chciał
mnie zaraz uderzyć.
- Ile?
- Dwie stówy i pozytywkę.
- Co? Jaką pozy...
- To, co słyszałeś. Ewenrtualnie mogą być
rybki, szklane. Albo wazon.
- Czy ja wyglądam, kurwa, na kogoś, kto
nosi przy sobie wazon?
- Nie to nie. Łachy bez. Nara. I uważaj na
siebie, he, he. Po lewej straszy, tam się
sekta spaliła. Normalnie hippisy, czy inne
satanisty se mieli orgietkę przy
świecach.
- To jakiś obłęd. Przecież ja ich
wymyśliłem.
- Tak się tylko zdaje. Każdemu. De ja vu
post mortem, z francuska. Zajob po
prostu.
- Sam jesteś... eee - żegnam.
Mężczyzna odchodzi w ciemność. Orientuję
się, że gdzieś wcięło psa. Gwiżdżę, ale bez
rezultatu.
- Tutaj! - odzywa się w końcu damski,
młody głos. Biegnę ile sił, oczywiście
kierując się w lewo.
Dziewczyna - młoda i niebrzydka siedzi na
olbrzymim głazie.
- Cześć.
- Dzień dobry.
- Coś taki oficjalny? Śniłam ci się
wczoraj, kochaliśmy się, a teraz mnie nie
poznajesz?
- Byłem pijany, nie pamiętam.
- Każdy tak mówi. Boicie się konsekwencji,
tchórze, nawet wiedząc, że jestem darmowa,
nie istnieję, więc nie zajdę w ciążę i
możecie robić ze mną, co tylko zechcecie.
Frajerzy!
- Więc to piekło?
- To tunel, nie widzisz?
- Dobra, dobra. Dokąd prowadzi? Wiesz, o co
pytam.
- Tu i tam, wszędzie dojdziesz w lewo. Są
tu nawet świątynie. Możesz być zasadźcą,
założycielem miasta, kasztelanem, albo
biskupem.
- W prawo - co, sekta?
- Tam tylko ruiny. Śmietnik. Wulkan
wybuchł, czy coś. Gruzowisko. Ty - a
słyszałeś kawał, jak Mongoł, Rusek i
Niemiec wchodzą do baru?
- Dzięki.
Zawracam. I jak oszalały biegnę w prawo.
Diabelski test na inteligencję, co? Oj, nie
ze mną, Brunner. Co ja - Durnyj Iwanko z
bajek?
Wypluwam płuca, potykam się o kamienie.
Zaraz będzie Niebo, albo chociaż Czyściec.
- Psa szukasz? Dawno zdechł. Jeden doktorek
doszył mu dwie dodatkowe głowy. Chciał
mieć, kurna jego mać, Cerbera - bredzi ktoś
o nieustalonym wyglądzie. Przydrożny
Chłopczyk z Zapałkami. Pewnie to on skopcił
Polskę - bis, by wyeliminować
konkurentów.
- Aaach! - krzyczę nagle. Jestem nad
przepaścią. Pode mną rozciąga się
półnicość.
W ciemnościach majaczą co prawda zarysy
chat - nie chat, ale czy można to brać za
coś więcej, niż miraż?
Zejścia nie ma, schodki gorzej, niż w
strzępach.
Rzucić się w ten bezkres? Czy można
popełnić samobójstwo incepcyjne, znaleźć
śmierć w śmierci? Wiem, niejeden się
starał, wielu pewnie chciało, ale
najczęściej kończyło się na złamanym
kręgosłupie, albo nie wyszło poza fazę
rozmów przy kielichu z samym sobą.
Ej, zaraz, poznaję! To przecież moja wieś!
No jak mógłbym teraz nie spróbować!
Przecież się nie zabiję, he, he - mój głos
przypomina sznapsbaryton kusiciela od
pacykowanego badziewia. Widocznie w tych
stronach to głos przechodni.
Biorę rozbieg. CZorty nie próbują
zatrzymać, wiec lecęęęęę...
Zastanawiam się, czy wieś w wersji
pozagrobowej będzie się diametralnie różnić
od tej, którą znam, wiochy z jasnej strony.
Lecę z teczuszką pod jedna i Underwoodem 5
typ gabinetowy pod drugą pachą.
Będę niechętnie wracać do tej historii,
zostanie zdeponowana w szczerozłotym sejfie
(ostatnio upycham tam coraz więcej
klejnotów!).
Jestem coraz bliżej „ziemi”, czymkolwiek
jest. Słyszę jak szczeka Trocki, kochane
psisko.
Zdecydowałem się na ten krok, wybrałem
życie w choć trochę znanej, obłaskawionej
ułudzie, zamiast walczyć z nieznanym. Może
skazałem się na pokutowanie, tamci mieli
rację, powtórzę swój los, tylko będzie to o
wiele cięższa wersja.
Nie dbam o to. Sama świadomość istnienie,
to, że odbieram jakiekolwiek bodźce, że
myślę, świadczy o definitywnej klęsce.
Wybrałem w ciemno rodzaj pokuty.
Rosyjska ruletka, wszystkie komory pełne.
Następuje zwolnienie blokady i rozpoczynamy
losowanie sześciu liczb.
Koniec (bez daty)
Ps. Spadłem gdzieś w kącie twego pokoju.
Słyszysz?
Klik! Klik! Idź za tym dźwiękiem.
Znajdziesz mnie, jestem za meblościanką,
albo pod wersalką.
Piszę nowy horror. Nie mogę chodzić.
Skończyły się wszystkie Drogi, zgasły
promienie. Istnieje tylko kamień.
Zrzuć go ze mnie. Nie spiesz się, masz na
to małą wieczność.
A potem spraw se kota i nazwij Nihilista.
Możesz zagłaskać na śmierć.
Finito.
Komentarze (5)
Niesamowita jest ta Twoja, jakże długa opowieść,
pozdrawiam serdecznie :)
Przeczytałam z przyjemnością:)pozdrawiam cieplutko:)
Przeczytalem calosc, zalatuje bobrem.
Przeczytałam całość, jestem pod wrażeniem :)
bogactwo wrażeń, obrazowe skojarzenia.Świat się jawi
takim jak odbiera go głowa.