W ramionach nicości
Dobrze już, więc dobrze… Nie musisz
poświęcać tyle czasu na mówieniu o tym albo
i o tym… Kto taki? Któż to tak mówi do
mnie, cedzi przez zęby szeptane słowa? Ano
nikt i nic. To nicość sen rozsadza od
spodu. To nic i tylko nic. Przeogromna
nicość, w której cisza wystukuje rytm.
Jakieś plamy, jakieś cienie wokół mnie. Coś
mnie odwiedza każdej nocy i snuje się po
labiryntach mojego umysłu. W obskurnym
świetle wiszącej lampy plamy zacieków, kurz
i pajęczyny. I wiatr. Ten właśnie wiatr, co
szumi tym szumem opuszczenia. Tym szumem,
który przeszywa bezkres otchłani,
kosmicznej czeluści skutej śmiertelnym
lodem.
Puste fotele. Martwe tą martwością
milczenia. Ze śladami kościstych wgnieceń.
Tak, jakby siedziały na nich szkielety
dawnego życia. Siedziały i siedzą nadal te
truchła umarłego ojca, umarłej matki.
Siedzą, mimo że niewidzialne, choć
widzialne jedynie dla mnie. Ale widzialne
bardziej w wyobraźni. I choć są takie
nieuchwytne, wiem, że są. Siedzą i patrzą
się na mnie. Obserwują mnie. Choć patrzą,
jakby przeze mnie. Może bardziej udają
patrzenie, niż rzeczywiście patrzą na
cokolwiek. Trudno stwierdzić, albowiem
ekspresja widm znacząco odbiega od
mechanicznych poruszeń materialnego żywota.
Są zanurzone w substancji snu, w
wyostrzonej gorączką malignie, w swoistej
fantasmagorii.
Są, ale ich nie ma. Są, choć nie fizycznie.
Albo może i są, bardzo będąc. Tak
najbardziej, jak tylko najbardziej można
być.
Zakurzone brzegi książek. Zapomniani
bohaterowie w dawno nieistniejących
miejscach. W zatartych przez czas
sytuacjach. Na pożółkłych stronach w
poplamionych okładkach… Gdzieś w oddali
echo czyjegoś wołania. Czyjego? Kto ma
przyjść, nie przychodząc wcale? Nie
przyjdzie nikt. W przeciągu daleki trzask.
Otwierają się i zamykają drzwi bez klucza,
okiennice… Kto ma przyjść? Kto? Ktoś się
wspina z mozołem po krętych schodach na
klatce. Widzę bladą dłoń ściskającą
drewnianą poręcz. Nie. To ja idę do samego
siebie. Idę siebie odwiedzić. Co za
niespodzianka! Idę do samego siebie z
bukietem czerwonych róż, które miały być
przecież dla kogoś innego. Ale czy dojdę?
Nie mam już sił, aby pokonać jeszcze tych
parę stopni….
Jakaś muzyka płynie w oddali. Płynie na
skrzydłach wiatru wraz z piskliwym szumem
gorączki. Zbliża się to znowu oddala. I tak
trwa, gdzieś w przestrzeni materialnej?
Pół-materialnej? Sennej? Tyle tu jest
załomów, nieustalonych kątów. Tyle zakrętów
idących w górę? W dół? I pełno tu jakichś
przedmiotów, papierów, niedokończonych
rzeźb, płaskorzeźb, dłut, młotków,
służących do nie wiadomo czego pogiętych
prętów, okruchów czerstwego chleba i rdzy.
I zwoje kabli, drutów, ciągnących się
znikąd donikąd starych żeliwnych rur, w
których zamarł wszelki ruch, zamarły
wszelkie odgłosy bulgotania i jęków…
Tu, coś kiedyś żyło. I żyje nadal, lecz
całkowicie martwe. Żyje, nie żyjąc. Nie
będąc tu, ani tam. Nie będąc już w zasadzie
nigdzie, mimo że jest całkowicie,
niecałkowicie. i mimo że nie jest wcale. Bo
i po cóż ma być, skoro pustka zmiażdżyła
całe roje napastliwych ścian? I powraca
krokiem skazanego. Powraca, skąd?
Znikąd.
W szybie serwantki majaczy jakaś postać i
drży. Przysiada w kącie pokoju, opierając
się łokciami na zgiętych kolanach. Patrzy
przed siebie. Patrzy w tę cichość pełną
oddechów i chrząknięć. W tę ekspansję
nicości. Gdzieś, coś nieustannie szura,
trzeszczy, krótkie stuknięcie czegoś
metalicznego…
We wszystkich pokojach pali się światło,
aby odstraszyć ewentualne zwidy, które są
niezwykle namolne w potędze ciemności. Ta
pustka ścian przytłacza, na których falują
zasłony pajęczyn. I ta pustka opuszczenia
tańcząca na środku pokoju. Zaprasza mnie,
wyciągając do mnie nieistniejącą rękę.
Próbuję ją chwycić. Na próżno. Jedynie
chłód przechodzi mi po kościach. Ale mimo
to tańczę, obejmując samego siebie ale tak,
jakbym obejmował ciebie. Tańczę, wsłuchany
w szepty mojej własnej wyobraźni.
Zasłuchany w odleglejące w labiryntach
pustki niewyraźne słowa. Czyje? Moje
własne? Niczyje. Gdzieś w meandrach
martwego domu gong stojącego zegara. A więc
to wciąż żyje! Choć, nie. To zaledwie
maleńki punkt. Pająk pod sufitem chwieje
się na ledwo widzialnej nitce, kołysze. Na
stole wazon pęknięty na pół. Jest, ktoś tu
jeszcze? Jest? Skoro tak, to czemu słyszę
jedynie niewyraźny szept, jakby kogoś, kto
nie ma zamiaru zdradzić swoich tajemnic? T
wszystko jest takie niejednoznaczne i
rozmyte. Nieustalone w swoim jestestwie.
Tańczysz jeszcze? Ja tańczę, mimo że
zatopiony w próżni, w niebycie. Zapatrzony
w niczyje oczy. W chłodnych ramionach
nicości…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-07-20)
https://www.youtube.com/watch?v=OUxdmi5Jx-U
Komentarze (3)
Oby nicość nas za bardzo nie pochłonęła.
Jak zawsze byłam w tym Twoim mroku. Lubię go....
Pozdrawiam
trudno jest żyć gdy ma się wrażenie że umarli nas
obserwują.
(A z tum odwiedzaniem samego siebie z bukietem róż- to
niezły pomysł.)
Zawsze jestem pod urokiem Twoich mrocznych wizji.