Saudade (proza)
Idę w słońcu padającym z ukosa, pochylony
do przodu… Wiatr rozwiewa włosy, porusza
zardzewiałą, skrzypiącą bramą do
opuszczonego domu… Wiatr. Wiatr zimny.
Wiatr nadciągający polami. Wiatr pędzący
ulicą, chodnikiem, podwórzem… Wiatr. Wciąż
wiatr…Wiatr, jak westchnienie zwiastujące
zmierzch, zwiastujące mrok, śmierć…
Zachodzące słonce odbija się od szyb, od
reklamowych szyldów, karoserii pędzących
aut, wystawowych witryn… Nie wiem, gdzie i
dokąd iść. Nie wiem, dokąd… Przede mną
ulica skryta w cienistości drzew, za mną
spowita blaskiem żywa arteria miasta.
Tętniąca krwiobiegiem struga w fałszywych
dźwiękach klaksonów, warkotu silników,
wyciu pędzących karetek, zgrzytu tramwajów…
Buchająca spod ziemi parą… Cuchnąca kloaką,
wymiocinami, moczem tętniąca struga…
Życiodajny nurt…
Przede mną mrok i cisza. Przede mną noc.
Przede mną nic. Łopocze poluzowany na
ścianie plakat. Wpatrują się we mnie oczy.
Podążają za mną uważnie z wyrazem
obojętności. Szelest liści. Dębowe pnie,
które całuję i przytulam. Rozmawiam z nimi,
wsłuchany w przepływ żywicy… Mówią do mnie,
coś do mnie mówią, trzeszczą w skłonach,
opowiadają nieznaną nikomu baśń… Długa
aleja. Samochody na poboczach. Zakurzone
wykwity industrializacji. Zapomniane,
porzucone bryły.
Przechodnie dziwnie mżą, obsypani ziarnami
upływającego czasu. Rozsypują się w pył, w
niebyt… Idą następni. Idą naprzeciw. Mijają
mnie. Wyprzedzają. Milczą. Mówią. Śmieją
się… Wychodzą naprzeciw, by rozminąwszy się
ze mną, zniknąć na wieki… Lecz coraz ich
mniej i coraz ciszej… Lecz ciszej…
Wchodzę do małego antykwariatu. Rozglądam
się – pusto. Niestety, zapomniałem tytułu
książki. Półki uginają się od dzieł.
Pradawnych tomów ułożonych byle jak i byle
gdzie. Słyszę szelest przewracanych,
pożółkłych stronic. Przez, kogo? Przez
nikogo. To ja sam zagłębiam się w dawno
minionym czasie już przepadłym w potoku
dziejów…
Złocą się litery na brzegach w smudze
czerwonego słońca. Wirują drobinki kurzu i
drżą wzruszone moim nagłym westchnieniem.
Jesteś tu? Powiedz, jesteś? Cisza.
Milczenie. Nic… Wiesz, nie zdążyliśmy nawet
zamienić słowa, bowiem wdarła się między
nas okrutna przestrzeń ludzkiej
obojętności. Ja, poszedłem w jedną, ty, w
drugą stronę. Milczący. Wpatrzeni, gdzieś…
Ale to nie było spotkanie, ani nawet
ostatnie rozstanie…Rozeszliśmy się nie
zaznawszy niczego. Rozeszliśmy się bez
jednego słowa… Pozostał jedynie szum
ruchomych schodów i gwar, tupot setek nóg,
pierzchających kroków… Zgiełk buzującej
metropolii…
Ty i ja. My. Czy, wiesz? Czy o tym wiesz?
Nic nie wiesz. A może, jednak… Ściskam w
dłoniach „Obcego”, Alberta Camusa, albo
„Moskwę-Pietuszki”, Wieniedikta
Jerofiejewa… Nie wiem, nie pamiętam. Może
to tylko śnię? A może…
Jesteś tu, prawda? Więc czemu milczysz?
Czemu drżą twoje śmiertelnie blade usta? Co
do mnie mówisz? Co? Nic… Mówisz, nie mówiąc
niczego. Nie mówisz, mówiąc coś nieskładnie
przez niedopowiedzenia rozgorączkowanego
snu. Snu pełnego koszmarnych mar, widziadeł
nie z tego świata. Czy ja ci w nim
towarzyszę? Czy idę w nim za tobą w ślad?
Spójrz, trzymam twoją dłoń lodowatą. Nie
drżysz, nie wyrywasz jej. Więc? Gładzę cię
po twarzy, ustach… Na jawie? We śnie? Twój
wzrok przenika przeze mnie, jakbym był
niewidzialny, jakbym był powietrzem. Włosy
opadają ci na czoło… Odgarniam je
delikatnie palcami… Próbuję. Chcę. Lecz ―
rozpadasz się na drobne fragmenty niczym
pękający kryształ. Wolno, bardzo powoli
rozsypujesz się w pył…
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-05-25)
https://www.youtube.com/watch?v=fiSrd07LQqA
Komentarze (2)
Przeczytałam z ciekawością. Najbardziej podobają się
opisy przyrody/Szelest liści. Dębowe pnie, które
całuję i przytulam. Rozmawiam z nimi, wsłuchany w
przepływ żywicy… Mówią do mnie.. opowiadają nieznaną
nikomu baśń... i od /Gładzę cię po twarzy, ustach…/ do
zakończenia.. Pięknie. Pozdrawiam :)
Wciągająco. Pozdrawiam:)