Składam się, bo nigdy się nie...
Jestem pobity już do dna
nie musicie wzywać posiłków.
I wołam - przyjdź! - do dnia.
Nie czyńcie więcej wysiłków.
Ja wiem...
przechyliłem w sobie coś
i zmykam, wiem, gdzie jest kosz
już pakuję się
sam składam się jak origami
na odwrót.
Rozprasujcie mnie do końca
ciężarem słońca.
Nigdy nie było tych fałd i znaków.
I wyczeszcie ze mnie wszystko
jestem gotowy na wszystko
ukrzyżujcie mnie słowami
nikt nikogo już nie musi ranić.
Moja dusza jest podarta
w końcu dostałem argumenty
że od zawsze była nic-niewarta.
Starta na proch
ze mnie będą filary
wznosi się gmach
Kacapowi, mojemu ziomowi
Komentarze (3)
W desperacji słowa grzęzną a wystarczy rozłąka aby
wszystko wróciło do normy. Wiersz opłacało się
przeczytać .
Mocny wiersz.
Nie wiem czy po takiej dawce wyznań będę mógł zasnąć.
Coś w tym jest, jakaś desperacja. Czasami nerwy
potrafią puścić. Pozdrawiam:)