Sylwester zimy stulecia, cz.1....
wspomnienie sylwestra sprzed lat... dokładnie 45 ;)
SYLWESTER ZIMY STULECIA, cz.1/5
(...)
Sala balowa została urządzona w zakładowym
kinie „Metalowiec”, w oddalonej od miasta o
kilka kilometrów dzielnicy Mniszek. Ja w
ubranku wyjściowym i półbucikach, na
wierzch płaszcz i byłem gotowy. W
sylwestrowy wieczór temperatura powietrza
była bardzo przyjemna, ledwie dwa stopnie
poniżej zera. Do tego bezwietrznie i
bezśnieżnie. Wystarczył mi lekki płaszcz i
eleganckie półbuty, a żonie kozaki na nogi
i pantofelki w torbie. Jak to jest
zwyczajne przy wyjściu mężczyzny z kobietą,
musiałem odczekać, aż przygotuje się na
bal. Partnerka zawsze potrzebuje dużo
więcej czasu, niż partner. Oczekiwanie
skracałem rozmyślaniem: „Jak to, to damskie
się nazywa? Kreacja toaletowa czy też
toaleta wyjściowa?”
Mężczyzna w takich przypadkach musi ćwiczyć
cierpliwość i trzymać język za zębami.
Głośne komentarze mogą wywołać u damskiej
płci niepotrzebne wzburzenie, objawiające
się szybką serią odpowiedzi, wypowiadanych
na wysokim diapazonie, i zepsuć cały
wieczór, a czasem i kolejny tydzień. Tę
przestrogę miałem wpojoną od dzieciństwa i
zastosowałem ją w pełni. W nagrodę
wyszliśmy zadowoleni, ciesząc się na
nadchodzącą zabawę sylwestrową.
Do postoju taksówek mieliśmy ledwie
kilkanaście minut spaceru. W połowie drogi
nagle zerwał się wiatr i po chwili
rozhulała się zadymka śnieżna. „Że też nie
mogła poczekać…” – pomyślałem z nutką żalu,
ale z naturą jeszcze nikt nie wygrał.
Naciągnęliśmy głębiej czapki na głowy i z
dławionym przez wicher oddechem, wycierając
oczy zaklejane białym puchem, dobrnęliśmy
do postoju TAXI. Ledwie kilka minut minęło,
a nasz wygląd bardziej przypominał dwa
śnieżne bałwanki, niż postaci ludzkie.
Jeszcze raz przetarłem oczodoły i… jak ja
lubię szczęśliwe zdarzenia we właściwym
czasie i miejscu! Nie było nikogo
oczekującego, a jedna taksówka stała na
postoju. „Uff, a już się obawiałem, że
trzeba będzie w tej śnieżycy szukać okazji.
Wieczorem, w sylwestra!” – To nie była
przyjemna wizja.
Chwyciłem za klamkę i otworzyłem przed
partnerką drzwi. Wsiadła.
– Gdzie?! Nigdzie już nie jadę! –
podniesiony głos taksówkarza powstrzymał
mnie przed wejściem do środka. – Nie
widzicie, co się dzieje? Zmykam do domu,
nim całkiem zasypie.
„No nie! Jeszcze tego brakowało! Czym
dojedziemy? Przecież to sześć kilometrów.
Pieszo, w zadymce, w wyjściowych strojach
na zabawę? Autobus będzie jechał za
godzinę, a i tak nie wiadomo, czy
przyjedzie przy takiej zadymce. To już była
biała ściana, a nie zwykły opad śniegu” –
zasępiłem się, ale postanowiłem
spróbować:
– Chcemy tylko do Mniszka, na sylwestra
jedziemy – odezwałem się spokojnie.
Kierowca był już podrażniony, lepiej nie
wchodzić w słowne przepychanki. – Jeszcze
tak nie sypie, zdąży pan ostatni kurs
zrobić i wrócić.
– Wrócić?! Ledwie już widzę i tak mam
jechać? Nie ma mowy. – Odwrócił się do
tyłu. – Niech pani wysiada. Zjeżdżam do
domu.
„A niech go! Gdybyśmy nie byli w
przymusowej sytuacji, to tak bym mu
wygarnął, że nie wiedziałby, gdzie się
schować!” – rozeźlił mnie, ale wziąłem
jeszcze na wstrzymanie.
– Jak mam z żoną do Mniszka dotrzeć?
– To państwa problem, nie mój. Nie będę
ryzykował jazdy. Zjeżdżam, powiedziałem!
– Przecież i tak musi pan jechać, nawet do
domu. Zrobi pan przy okazji ten ostatni
kurs.
– Do Mniszka tam i z powrotem? W tej
zawierusze? Będę już wcześniej w domu. Pana
zawiozę i sam z powrotem gdzieś utknę. Sam
pan widzisz, co się dzieje.
Mój spokój jednak trochę na niego
oddziałał. Przestał już wykrzykiwać, zaczął
mówić normalnie. Jakby…
– Zapłacę podwójnie. Może pan nad ranem nie
mieć już kursów, jeżeli dłużej posypie. To
jak, stoi?
Postukał palcami o kierownicę, chwilkę się
zastanawiał. Spojrzał na mnie z ukosa i
przygryzł wargę. Wreszcie machnął ręką na
zgodę.
– No dobra, wsiadaj pan. Obym nie żałował…
– dokończył ciszej, już bardziej do
siebie.
---
cdn.
xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx
xxxxxxxxxxxxxxxxx
SYLWESTER ZIMY STULECIA, cz.2/5
cd.
Pojechaliśmy. Szybko zrozumiałem, czemu
taksówkarz nie chciał już nas zabrać. Jazda
bardziej przypominała przebijanie się przez
białą, gęstą, nieprzeniknioną prawie
zawiesinę w powietrzu, niż normalny kurs.
Wycieraczki ledwie nadążały ze zbieraniem
lepkiego śniegu z szyby samochodu, a i tak
dalej niż na dwa metry nic nie można było
dojrzeć. Już po kilku minutach jazdy, kiedy
tylko wyjechaliśmy poza miejską zabudowę,
szosa stała się prawie niewidoczna. Do tego
opony zaczęły wpadać w lekki poślizg, więc
taksówkarz co chwila delikatnie wyrównywał
kierunek ruchami kierownicy. Jechał coraz
wolniej, a ja zerkałem na prędkościomierz w
aucie – czterdzieści, trzydzieści,
dwadzieścia, piętnaście. Tylko to ślimacze
tempo pozwalało na kontrolowanie poślizgów
i jazdę przy prawie zerowej widoczności.
Siedzieliśmy z tyłu w milczeniu,
wysłuchując tylko zduszonych przekleństw,
które mimowolnie co chwila wydobywał z
siebie kierowca po każdym poślizgu. Lepiej
było się nie odzywać w takiej sytuacji. I
tak był już dość zdenerwowany, nie warto
dolewać benzyny do ognia. Jeszcze całkiem
by się wkurzył czy strwożył, zrezygnował z
podwójnej stawki i wysadził nas w szczerym
polu, w połowie drogi. Niby zostały już
tylko trzy kilometry… ale jakiej drogi,
przy takiej zadymce?! Ja to jeszcze ja,
wytrzymałbym, ale żona, w sylwestrowej
sukni do ziemi?
Pod koniec taksówkarz już się nie
powstrzymywał, używał głośno swojego
bogatego słownictwa, delikatnie zwanego
„wiązankami”. „A klnij sobie w najlepsze,
byleś nas dowiózł!” – perorowałem w
duchu.
Dowiózł. Zapłaciłem umówioną, podwójną
stawkę za kurs i szybko weszliśmy do środka
dużej sali balowej. Od razu można było
odetchnąć – jasno, cieplutko, stoły
zastawione; już nam niestraszna była ta
śnieżyca. Ona hulała za oknami, a my w
środku.
Rozebraliśmy się z wierzchnich okryć.
Szybkie „wejściowe” na przywitanie ze
znajomymi sąsiadami przy stole od razu
rozgrzało żołądek.
– No to, na drugą nóżkę, aby się nie
kolebało w tańcu!
– Drodzy państwo. Chyba już wszyscy
dotarli, mimo tej pogody za oknem, więc
zaczynamy bal. – Przez mikrofon
zapowiedział wodzirej. – Zapraszamy do
pierwszego tańca. Orkiestra, grać!
Nie musiał ponawiać zaproszenia. Środek
sali szybko zapełnił się parami. Jeden
taniec, drugi, trzeci, chwilowa przerwa na
uspokojenie oddechu, przy stole wyrównanie
niedoboru płynu i od nowa w tany. Zabawa
rozkręciła się na dobre. Sylwester to
sylwester. Był czas pracy, teraz był czas
taneczno-biesiadnego odpoczynku.
Po godzinie wyszedłem z sąsiadem przed
budynek, na papierosa. Od razu zawróciliśmy
po płaszcze i czapki, gdyż zadymka śnieżna
ani na chwilę nie ustała. Do tego
temperatura powietrza wyraźnie spadła. Nie
było mowy o przyjemnym schładzaniu
przegrzanego organizmu, chyba że ktoś
chciałby wrócić na salę jako zziębnięty
bałwan.
Zrobiłem krok w śnieg i noga zapadła się
powyżej kostki. Od razu wycofałem
kończynę.
– Jasny gwint. Ale sypie i nie przestaje –
skomentowałem, otrzepując skarpetę i
but.
– Noo, ładnie – odparł, próbując zapalić
papierosa na wietrze. – Jak nie przestanie,
to nie wiem, jak wrócimy do domu. Może nic
rano nie jeździć.
– Per pedes – zażartowałem i zaśmiałem się.
– Przyjechaliśmy już ostatnim TAXI. Jeszcze
musiałem prosić i przepłacić za kurs. Ale
tam… Chyba jakiś pług przejedzie.
– Przejedzie lub nie. Sylwester jest.
– Zobaczymy rano. Zamówiliśmy na w pół do
piątej taksówki na powrót.– Wreszcie udało
mi się zapalić papierosa. Podałem
sąsiadowi, aby odpalił. – Będzie kłopot,
jak wcześniej nie odśnieżą. A tam, co
będziemy się zawczasu martwić. Przecież nie
będzie padało do rana, zbyt duża zadyma.
Szybciej się skończy.
Długo nie dało się wystać w śnieżnej
zawierusze. Po dwóch minutach byliśmy z
powrotem w ciepłej sali. Wystarczył krótki
pobyt na dworze, a już musiałem rozgrzewać
dłonie.
Nie wychodziłem ponownie na zewnątrz.
Wolałem korzystać z ciepła w sali i zabawy
w dobrym towarzystwie. Ciepła w sali?
– Coś mi się zimno zrobiło – odezwała się
wybranka, kiedy nastąpiła dłuższa przerwa w
graniu do tańca i podano gorący posiłek. –
Po plecach mnie ciągnie.
– Gdzie, jakie zimno? – Zaśmiałem się. –
Mnie jest gorąco. Za długo siedzimy.
Skończmy to pieczyste. Zaraz zagrają, to
się rozgrzejesz.
– Ale mnie naprawdę zimno. – Wstrząsnęła
nagimi ramionami. – Mogłam wziąć jakiś
szal.
Dotknąłem dłonią jej gołych pleców.
Faktycznie, nie wyczułem ciepła. „Chyba nie
jest chora? Ale nie, wtedy by była
rozpalona” – odetchnąłem z ulgą.
– Ubierz moją marynarkę. Zaraz
zatańczymy.
Po chwili odczułem, że i mnie jest
chłodniej, kiedy zostałem w samej koszuli.
„Co jest? Chyba nie zachorowaliśmy?” –
Poczułem lekki niepokój. Spojrzałem na
sąsiadkę z naprzeciwka – też wstrząsnęła
ramionami, a partner nakrywał jej plecy
marynarką. To nie było więc złudzenie.
Podszedłem do najbliższego kaloryfera i
dotknąłem; okazało się, że był prawie
zimny. Nie musiałem dużo dedukować: „Jasny
gwint, ogrzewanie nie działa!”.
---
cdn.
PS. To fragmenciki z książki "Czas dorosłości", jednej z moich wspomnieniowych z cyklu "Zza zasłony czasu". Dzisiaj 1. i 2. części /jutro 3. i 4. a może i ostatnia 5./)
Komentarze (22)
Pamiętam, pamiętam ten sylwester. Synek miał parę
miesięcy, w lodówce stał szampan, czekaliśmy na
sąsiadów.
I zaczęła pogoda szaleć. Zawieja na 12 fajerek,
temperatura w dół, kaloryfery na klatce schodowej
popękały, a dziecku podgrzewaliśmy posiłek w kubeczku
płomieniem świecy.
Hmmmm - Do Siego Roku.
Sylwestra spędziłem w domu, ale pamiętam zimę stulecia
w Sopocie i we Wrocławiu. W Sopocie temperatura około
-30 stopni, a śniegu było tyle, że zrezygnowano z
pługów. Głównymi drogami chodziły walce, które ubijały
śnieg. Sklepy były zamknięte, ale pod ich drzwiami
stały skrzynki z mlekiem, a na skrzynkach leżał chleb.
Można było sobie brać. Pogotowie ratunkowe
zarekwirowało konie i sanie z torów wyścigów konnych i
tak jeździło do chorych (i z chorymi do szpitala).
Wszystko, co niezbędne do życia działało - w trybie
awaryjnym, ale sprawnie. Po zimie poleciał wojewoda
gdański za to, że ogłosił stan klęski żywiołowej.
Koło 15 stycznia skończyły się ferie zimowe i
pojechałem do Wrocławia na uczelnię. Tam stanu klęski
nie było, ale była klęska. Temperatura -10, śniegu
najwyżej do pół łydki, ale prąd był przez 6-8 godzin
na dobę. Zaopatrzenie tragiczne, więc jak w sklepie
przypadkowo być chleb, to ludzie brali po kilka
bochenków na zapas, bo nie było wiadomo, kiedy będzie
znowu. Komunikacja nie kursuje. Gdzieś pod Wrocławiem
w szpitalu w inkubatorze zamarzły noworodki...
:) Dopiero teraz dostrzegłam dopisek górny. Też
pamiętam tamten dzień.
Ciekawie opisany pamiętny sylwester.
Czy to był rok 1978/1979? Czekam na cd.
Wszelkiej pomyślności w 2024 roku zetbeko:)
:) Również Do Siego, Grusano :)
Przeczytałam z zainteresowaniem, pozdrawiam i Do Siegu
Roku 2024!
PS. Dopiero teraz, po kilku próbach, wszedł mi cały
utwór - technika coś nawalała i na początku ukazywały
się tylko małe, ucięte fragmenciki, które czytało już
18 osób. Dlatego wstawiam tę informację - dla nich.