Teoria Bluszczu
Gdziekolwiek – ziemia, jakkolwiek –
przeczy
prawom natury – zmysłowa czerwień –
świat niespełnienia, dolin, wyrzeczeń
i ból, co owoc wiecznego – zerwie.
Nas – jakich mało, w słownym dostatku,
którzy żyjemy pod strachu biczem –
ojcom niewiary, nierządów matkom
snów nie oddamy – odejdą z niczym.
W centrum uwagi skupiona pustka,
na peryferiach tli się pierwiastek –
atom – tsunami wzruszone ustał –
sieć dymów plącząc mgłami nad miastem.
Wspomnień usnuta nicią pajęczą
teoria bluszczu, co grzechem bluzga –
miłość, nienawiść skruszone klęczą –
czyszcząc wspomnienia zwinięte w
mózgach.
Było już takich praojców kilku,
co się z motyką na słońce skradli,
ale nie dane człowieczym wilkom
ciepło i promień – w grzechu upadli.
Nas nie nauczy historia. Ziębi
kamieniem skóra – w zaściankach goła,
która niwecząc powietrze głębin
wysysa rozum z nasion popiołów.
Cóż po uśmiechu, kiedy daleki
w radosnych ramach zdjęcia zamknięty
dzień, w którym milczą – na wieki wieków
–
spalone stosy – odłamkiem świętych.
Krzesiwo – duszy, a rękom – upust
dać, kiedy światła milczącym sobą –
lampy zmieniają w krucjaty trupów
i zmysły czynów oddają grobom.
Tam, w drugim swoim oddechu ściętym
jak drzewo więdnie – kwiat, który czuje,
że już niedługo w armię przeklętych
bandaż ich twarze zmumifikuje.
Idą ulicą, przez kalendarze
złych dni, co w roku lśnią miesiącami –
łzy, których ofiar pełne cmentarze –
los nieopatrznie zamienia w kamień.
Skąd przyszła wiosna, gdy darciem kotów
piszczy noc ciszy – zjeżonym futrem –
nam rosną słowa, a każdy zwrot ów –
drze pazurami snów Kamasutrę.
Nikt mi nie odda, co sam zabrałem –
nikt, który wiary nie był mi dłużny;
czując me ciało, gdy było ciałem –
a teraz zbiera plony jałmużny.
Przepraszam – życie, wybacz istnieniu –
zawitam świtem w źródlanych portach –
kiedy ostatni kondukt – w płomieniu
zniczy – nadejdzie smutku kohorta.
Dzisiaj w zoo mieszkam – w adresie małpa
zamienia cyfry kodów i domów –
pusta koperta – gdy w skrzynce załka
łzą zapomnienia i grzmotem gromu.
Niech nikt nie pyta, których urodzin
rocznica różni się od dat kilku –
bo cóż metryka, gdy w smutku brodzi
życie, co wolność oddaje wilkom.
I takim ci ja, w zaułku strasznym –
sam z wiatrakami wygrać nie zdołam.
A może sen znów najmilszy – dasz mi,
co nie odleci – struchlały gołąb?
W nicość naparstków, w zapach wywarów
zamykam usta szepczące modły –
bo tylko słowa zaklęć i czarów
wypuszczam z dymem – upadły, podły.
Nikt nie zatęskni za mą kołyską,
kiedy pod gruzem serce zapłacze –
bo któż jest obcy – naprawdę blisko –
widzi wyraźnie – patrząc inaczej.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.