Widnospady
Spływamy z burzowych, obłocznie łzą
pluszcząc.
Gdzieś niebo zostało zwichrzone i puste.
Rozpięty przez krańce widnospad
podświetlił
sens łoża w skopanej, miłosnej pościeli.
Więc pędzę po łuku, napinam, nim usnę,
cięciwą drażniony, wyczuwam twe usta.
A dzionek kolejny, słoneczną źrenicą,
oślepia usilnie, drań nie chce
zachwycać.
Wszak przestrzeń, nad którą rozpuszczał
promienie,
rozstawia po kątach, na drobne
rozmienia.
I zdarza się nagłe milczenie przelękłe,
gdy czasem zanucisz przebrzmiałą
piosenkę.
Zaboli, potarga o duszę, bo ciało
z ogniskiem skaleczeń pozostać
zechciało.
Opuchłych, jątrzonych, krew z rany
sączących.
Gdzie północ, południe, gdzie chodzi spać
słońce?
Widnospad znów nabrzmiał, upadłych
ukrywa.
Świetlistej do nieba uchyla pokrywę.
Komentarze (2)
Oj, nabrzmiały ten widnospad...zapewne poradzi sobie,
gdy uczucie zapanuje w sercach...pozdrawiam
Pięknie Autorze piszesz,
dalszej super weny życzę:)