Zamknięte w śniegach łóżko.
Otwierająca się nieodkryta poprzez nas
atmosfera,
pocieranej futrem wilgotnych rąk
spełniającej obrazowość lampy.
Tak jak zwyczajnie gasną światła,
tak odwrócić się potrafiliśmy nagle od
siebie,
jakgdyby każdy z nas ku swojej prywatnej
modlitwie słaniając się
szukał skromnego w ciszy,
nawiązującego kąta.
Niewiedząc z jakich przyczyn, nie znając
konkretów.
Pierwszy raz zdarzyły się momenty,
gdy łóżko pokazało się nam obustronną
nieobecnością.
W embrionie cienia skazaliśmy się za
wszystkie grzechy.
Ciągle pijani zwariowanym ukradkiem,
z rozżalonym posmakiem,
na wpół urojeni -
oddawaliśmy się pamiętnym pokusom z
przedziału,
lecz do czasu.
Gdy zapaliło się światło,
a my nieogarnięci sobą w tym samym
spojrzeniu,
zastaliśmy siebie niezamieszkałych.
Nie znałem wcześniej takiej potrzeby -
odnalezienia się i jednoczesnej utraty jak
wówczas.
Zaszronieni niewytłumaczoną potrzebą
pokuty,
poddawaliśmy się sobie -
strzelając niedbale w kończące się zaułki
wstydu.
Obustronnego,
obrażonego wstydu poznanej nagości.
Tam gdzie z trudem stykają się zgubione
spojrzenia
Komentarze (3)
Kawałek ładnej prozy:) ciekawie
tak lirycznie,prawdziwie,piękne metafory,prawda z
happy endem
Dobrze napisane,ciekawy wiersz. + i zapraszam